Artykuły

Smutny happy end

"Happy End" w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Bojan Stanisławski w Trybunie.

Polska - za sprawą swej siermiężnej rzeczywistości politycznej i społecznej - jest krajem wyjątkowo smutnym. Czasem jednak przygnębienie powodowane codziennością ustępuje miejsca krzepiącemu ducha zadziwieniu. Zdarzają się bowiem nawet tu rzeczy wyjątkowe. Do nich należy wystawienie przez warszawski Teatr Narodowy sztuki Bertolta Brechta z 1929 roku pt. "Happy End" [na zdjęciu scena z przedstawienia].

Rychło w czas - można by rzec. Atmosfera w kraju jest bowiem dodatkowo zepsuta przez kampanię wyborczą. Efektem jej jest kolejna fala ciężkostrawnej ideologicznej ofensywy prawicy, której prawdziwą twarz - jakże dobitnie -krytykował onegdaj Brecht. Między innymi dlatego jego polityczno-społeczny przekaz z początku zeszłego wieku nie tylko nie stracą na aktualności, ale po wielokroć na niej zyskał.

Akcja sztuki rozgrywa się w 1919 r. w Chicago. Jak każde wielkie amerykańskie miasto - było ono owiane sławą mafii i gangsterów. Czołowym bohaterem jest Bill Cracker grany przez. Grzegorza Małeckiego. Twardy wice-herszt jednej z band wzbudza wśród samczej braci respekt swą nieustępliwością i bezkompromisowością oraz - a jakże - ryzykanctwem i brawurą. Losy jego splatają się za sprawą przygodnego seksu, który zrodził prawdziwe uczucie, z Lillian Holliday, żołnierzem Armii Zbawienia w randze porucznika.

Ich perypetie opisywane są - jak to w musicalowych przedstawieniach bywa -za pomocą znakomitych scenek rodzajowych, które bez trudu da się umieścić w kontekście polskiej rzeczywistości. Przy okazji tej historii Bertolt Brecht i Kurt Weil (kompozytor wspaniałej muzyki) obnażają hipokryzję współczesnego sobie i nam społeczeństwa, a zwłaszcza dwóch instytucji-fundamentów dzisiejszego porządku - wolnego rynku i Kościoła.

Kochankowie są postaciami tragicznymi i tylko to (oprócz miłości) ich łączy. Poza tym są totalnymi przeciwieństwami. Inne są ich świat wartości i społeczne środowisko. Te różnice najlepiej pokazuje wzruszająca scena szczerej rozmowy pomiędzy Lillian i Billem, podczas której ten ostatni zaczyna zdawać sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, w jakiej się znajduje.

Miłość, oddanie, dobroć i, co najważniejsze, przenikliwa szczerość Lillian doprowadzają Billa najpierw do agresywnych reakcji i desperackich prób racjonalizacji, w dłuższej perspektywie jednak wywołują w nim trwalszą refleksję.

Podczas ich rozmowy pada jeden z najważniejszych ideologicznych konceptów, na bazie których funkcjonuje dziś społeczeństwo. Chodzi o szczęście. Bill broni się sam przed sobą (i przed Lillian) wmawiając sobie na silę, iż jest szczęśliwym człowiekiem. Przywołuje przy tym argumenty jakby ze spotu wyborczego Donalda Tuska, czy Henryki Bochniarz. Uważa iż cieszy się ogromnym szacunkiem i wiele potrzebuje czasu, by zrozumieć, że respekt i strach to dwie różne - przeciwstawne - rzeczy. Może bezkarnie krzywdzić innych, ale czy to rzeczywiście wystarczy, by czuć się spełnionym? chwali się też, że jako "szanowany" gangster może swobodnie zabawiać się z każdą prostytutką. Zanim zacznie się poważnie zastanawiać, jak bardzo iluzoryczna jest wartość tego przywileju, do porządku przywołuje go jego rozwścieczona szefowa. Cracker pochłonięty rozważaniami spóźnił się bowiem na... napad na bank.

Wyjątkowa to doprawdy metafora. Doskonale pokazuje bowiem, jaką funkcję pełni na wolnym rynku ludzka praca. Nie jest jej rolą rozwjjać jednostkę, lecz napychać kieszenie bandytom usadowionym na najwyższym szczeblu. Z drugiej strony, praca ma powstrzymywać przed jakimkolwiek zastanawianiem się nad sensem życia - grozi to bowiem antysystemową refleksją. Człowiek jest przydatny tylko wówczas, gdy spokojnie - od początku do końca swych dni - tkwi w ideologicznych ramach pozwalających racjonalizować istniejącą sytuację. Bogaci też żyją w klatce - cóż z tego, że ze złota?

Olbrzymią transformację przechodzi też Lillian. Zmierza ona jednak w innym kierunku niż Polska od 15 lat. Przypadkowe spotkanie z Billem dało jej możliwość nie tylko spełnienia swoich elementarnych potrzeb (miłości fizycznej), ale pozwoliło też dać upust nagromadzonej frustracji Lillian po kilku głębszych zaczyna zdawać sobie sprawę, że Armia Zbawienia tylko na pozór przeciwstawia się rzeczywistości faktycznie jest jednym z filarów hipokryzji, na jakiej się ona opiera Ideały wynoszone tam na piedestał szybko okazują się mieć wartość drugorzędną w stosunku do biurokratyczno-militarnego podporządkowania w organizacji Lillian przekonuje się o tym, kiedy zostaje wyrzucona z Armii Zbawienia, ponieważ broni Billa niesłusznie oskarżonego o morderstwo, przyznając przed policjantem, iż w momencie zbrodni spędzała z gangsterem czas sam na sam...

Wszystko jednak kończy się - na pozór - dobrze. Bill i Lillian planują się zaręczyć, okrutna szefowa gangu odnajduje swojego utraconego męża i porzuca swoje dotychczasowe zajęcie, zaś pieniądze z napadu na bank, cokolwiek sfuszerowanego przez spóźnienie Billa przekazane zostają... Armii Zbawienia Czy jest to jednak prawdziwy "Happy End"? Nie bardzo. Do Armii Zbawienia wstępują zaraz inni członkowie gangu, a robią to wyłącznie po to, by być bliżej zrabowanych pieniędzy i odzyskać łup przekazany na "charytatywny" cel

Najbardziej tragiczny jest los pary głównych bohaterów. Stają bowiem przed dość marnym wyborem. Albo będą żyli zasadami mafii, albo-hipokryzją Armii Zbawienia Wybierają to drugie tylko po to, by mniej ryzykować własnym życiem. Od rzeczywistości - pomimo najszczerszych, uczciwych chęci - nie ma ucieczki Zaś wybory, które nam ona oferuje, są pozorne. Jakościowej różnicy próżno szukać pomiędzy drogami żyda, które przeciętny człowiek może w kapitalizmie obrać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji