Artykuły

Intrygi bukareszteńskiego cyrulika

Ion Luca Caragiale, klasyk XIX-wiecznej dramaturgii rumuńskiej, który w swym życiu z niejednego pieca chleb jadał, a z teatrem zetknął się bezpośrednio próbując aktorstwa i - później - jako reżyser, twierdził, że "prawdziwym teatrem nie jest ten, w którym grywa się dobre sztuki, ale ten, w którym aktorzy świetnie grają". I radził aktorom: "wybór repertuaru jest dla was ważny tylko z jednego punktu widzenia: dostosowania sztuk do możliwości, jakimi dysponujecie. Poza tym wybór sztuki nie ma dla was żadnego znaczenia."

Będąc wyznawcą i miłośnikiem sztuki aktorskiej i ceniąc ją wyżej niż tekst literacki, pisał komedie i farsy, w których co postać - to rola. Nie poprzestawał przecież na tym: jego utwory są obrazem współczesnego mu rumuńskiego społeczeństwa, obrazem potraktowanym satyrycznie i - jak twierdza. znawcy przedmiotu - wiernym i jednocześnie wielce zjadliwym. I chyba właśnie te cechy, a nie tylko sprawność warsztatu dramatopisarskiego, zapewniły utworom Caragiale trwałe miejsce w rumuńskim teatrze.

U nas dramaturgia autora "Zgubionego listu" jest mniej znana, więc także dlatego należy się uznanie łódzkiemu Teatrowi im. Tuwima za wprowadzenie na polską scenę farsy "Jak to w karnawale". Realizacją polskiej prapremiery powierzono młodemu reżyserowi rumuńskiemu, Alexandru Colpacciemu, pracującemu w Teatrze Miejskim w Oradei, z którym łódzka scena pozostaje w przyjaznych związkach.

Obserwując od lat międzynarodową wymianę reżyserską mam coraz większe wątpliwości, czy stosowana u nas praktyka dobierania zagranicznych realizatorów do inscenizacji ich narodowych dzieł - jest w pełni słuszna. Myślę, że wprowadzając na naszą scenę obcą sztukę, trzeba przede wszystkim starać się ją przybliżyć polskiemu widzowi, podkreślając to, co w niej najbardziej uniwersalne, zaś oszczędnie dozując "couleur lokale", który - w niektórych przypadkach - może się okazać wręcz niezrozumiały. Warto też pamiętać, że niebagatelną rolę w percepcji spektaklu odgrywają przyzwyczajenia i upodobania publiczności, którym zapewne nie zawsze należy ulegać, ale które przecież - dla dobra sprawy - też trzeba mieć na uwadze.

Tymczasem przybywają do nas często reżyserzy młodzi i bardzo niedoświadczeni; wówczas trudności zaczynają się już przy barierze językowej, którą nie zawsze udaje się pokonać. Ponado od nie znającego polskiego języka reżysera trudno wymagać, by wyegzekwował od aktorów właściwą interpretację tekstu. W zespołach słabszych ze szczególną jaskrawością ujawniają się przy takiej okazji braki dykcji i inne niedostatki aktorskiego słowa, co rzutuje niekorzystnie na całość przedstawienia.

W przypadku inscenizacji łódzkiej aktorzy Teatru im. Tuwima na ogół dość szczęśliwie uporali się z tymi warsztatowymi problemami, natomiast rumuński reżyser dziełu swego narodowego klasyka postanowił przydać wagi gatunkowej, z czego w przypadku farsy nie mogło oczywiście wyniknąć nic dobrego.

"Jak to w karnawale" przypomina francuska "bulwarówkę". Piękny fryzjer romansuje równocześnie z dwiema paniami, z których każda ma przyjaciela. Zazdrość i chęć zemsty zdradzonych kochanek i kochanków ogniskują się na osobie pełnego męskich uroków cyrulika Naje (Bogusław Marczak). Następuje tradycyjna galopada nieporozumień, intryg, przebieranek (akt II rozgrywa się na balu kostiumowym), pościgów i ucieczek. Finał oczywiście nie wyjaśnia niczego: wszyscy zainteresowani zdają sobie sprawę, że wygodniej będzie nadal się okłamywać, ale żyć wesoło i bezkonfliktowo, niż dramatyzować dwuznaczne sytuacje i wyciągać konsekwencje ze zdrad, które można po prostu uznać za niebyłe.

Mamy więc do czynienia z utworem o bezspornej przynależności gatunkowej, znakomicie skonstruowanym, z szeregiem wdzięcznych ról, a przy tym ostro wykpiwającym głupotę, cynizm i amoralność bohaterów - drobnomieszczan i rentierów. Rumuński reżyser rozgrywa akt I w dobrym tempie, zabawnie i pomysłowo. Niestety w akcie drugim inwencja go wyraźnie zawodzi, a akt III to już kompletne nieporozumienie. Tempo akcji słabnie, wątki plączą się nieporadnie i odnosi się wrażenie, że Colpacci nagle zapomniał o regułach gry, regułach gatunku. Farsa przemienia się, niesłusznie, w komedię obyczajową, w której nieporadność reżysera fałszywie kładzionymi akcentami podkreśla zbędne epizody (zabawne same w sobie, ale za długie i zbyt często się powtarzające etiudy pantomimiczne Kelnera, który, coraz bardziej pijany, obsługuje gości maskaradowych, sprawa loterii fantowej dzielnicowego policjanta), a także pozostawia nie rozwiązany wątek głupkowatego Aplikanta i jego starszego brata i opiekuna. Nie bez winy jest tu scenograf Andrzej Markowicz, który w scenie maskarady zostawił reżyserowi pustą scenę z jednym tylko stolikiem, dokładnie uniemożliwiając mu w ten sposób symultaniczne aranżowanie sytuacji, o co tekst aż się prosi!

Jeżeli mimo tych wszystkich mankamentów publiczność się śmieje, to jest to przede wszystkim zasługa autora i jego zabawnego tekstu, także aktorów Teatru im. Tuwima, którzy wszelkimi siłami starali się zasłużyć na zaufanie, jakim Caragiale niewątpliwie zawód ten obdarzał. Poczuciem humoru, dyscypliną aktorską i wyczuciem gatunku wyróżnili się: Andrzej Błaszczyk (Iordakie, pomocnik cyrulika) i Tadeusz Ptuciennik (Aplikant), temperamentem - panie Barbara Dzido-Lelińska jako Didina Buziak i Jolanta Szajna w roli Micy Baston.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji