Artykuły

Peszek instrumentalny

22 września minęło 29 lat od prapremiery monodramu "Scenariusz dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego", który Bogusław Schaeffer napisał specjalnie dla JANA PESZKA.

Przez lata aktor zjeździł ze "Scenariuszem" całą Polskę i spory kawałek świata. Grał go w rozmaitych, dziwnych miejscach : w powietrzu - w samolocie i pod ziemią - w kopalni.

O wrażeniach z niezliczonej ilości przedstawień, o tym czy "Scenariusz" stracił, czy może zyskał na aktualności oraz o nowym projekcie, który realizuje w "Fabryce Trzciny", z Janem Peszkiem w RMF Classic rozmawiała Magdalena Miśka.

Magda Miśka: 22 września 2005 roku mija dokładnie 29 lat od prapremiery "Monodramu dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego" Bogusława Schaeffera z panem w głównej i jedynej roli...

Jan Peszek: Jestem szalenie poruszony Państwa pamięcią i tym ukierunkowaniem się w moją stronę w związku ze "Scenariuszem...", który, rzeczywiście, towarzyszy mi przez spory kawał życia. To przygoda, która mnie przez wiele lat kształtowała i dalej kształtuje, która daje mi nowe bodźce....

Co konkretnie zmieniło wtedy opinię, jaką Pan miał, że - przypomnę - "to jest nadęty, pyszny wykład, pozbawiony cech dramatu jako takiego..."?

- Tak... To były słowa młodego człowieka, nie w pełni biorącego odpowiedzialność za swoje słowa. Wydało mi się absolutnie niemożliwe zrealizowanie tego tekstu na scenie, ponieważ to jest wykład. Literalnie! Nie doceniłem również tego faktu, że on został napisany z myślą o mnie znacznie wcześniej, o czym nie wiedziałem. Przekonała mnie nieustępliwość Schaeffera, który wierzył, że ja mogę to zrobić. Miałem taką emocjonalną obligację. Intuicja młodego aktora kierowała mnie w tę stronę. Myślałem: "Cholera, mam taki tekst... To coś niezwykłego, że ktoś wybitny pisze dla mnie". Było to trochę podszyte pychą. Jednak nijak nie mogłem wpaść na trop tego tekstu...

Jakie były trudności?

- Po pierwsze - jeden z bohaterów "Scenariusza...", Karol. Partner, kolega, człowiek szalenie prymitywny... Po prostu siusia publicznie i klnie. Nie w głowie mu żadna dziedzina sztuki. On cały czas podczas tego dialogu załatwia się! Rozumiałem doskonale to złożenie: ten intelektualista, którego miałem reprezentować, marzy o idealnej sztuce i jednocześnie przebywa z kimś takim. Nie wiedziałem, jak to teatralnie zrealizować. Żyłem jednak w czasach, kiedy na wystawach sklepów były bardzo ograniczone towary. Pewnego dnia zobaczyłem metalowe puszki z ogórkami. I pomyślałem, że dobrze byłoby, aby taki prawdziwy dźwięk towarzyszył temu załatwianiu się. Kupiłem puszki z ogórkami, rodzina zjadła ogórki, a ja zlutowałem denka, zrobiłem dwie dziurki, nalałem wody. Puszka była duża, ale zastanawiałem się, czy wystarczy tego siusiania na cały efekt dialogu? Okazało się, że tak i że to jest fantastyczny partner do rozmowy! Ja się bezpośrednio zwracam do tej puszki, z której cieknie woda, on to robi, nie ma wulgaryzmu na scenie i mam bezpośredni adres, nie imituję żadnego głosu. Pamiętam zachwyt Bogusława Schaeffera, który powiedział: "Tak, to jest ten trop!".

Jak Pan poznał Schaeffera?

- Kiedy byłem studentem II roku szkoły teatralnej, mój kolega Boguś Kierc - poeta, aktor, reżyser - poprosił mnie, bym pomógł mu w przedstawieniu tekstów Przybosia, którego on był wielbicielem. Krótko mówiąc, to były wówczas szalenie ekstremalne teksty. Zrobiliśmy taki wieczór poezji w barku Akademii Muzycznej. Ten barek był w pobliżu szkoły teatralnej. I na tym właśnie wieczorze znalazł się człowiek, pracujący w szkole muzycznej. To był Adam Kaczyński, założyciel i szef zespołu MW2 - Młodzi Wykonawcy Muzyki Współczesnej. Szukał takich dwóch młodych desperatów, którzy będą lubili ryzyko do działań w jego zespole. Konkretnie - do pierwszego przedstawienia Teatru Instrumentalnego Bogusława Schaeffera. Zapytał, czy byśmy chcieli. My oczywiście, że natychmiast! I to była katapulta. Tam poznaliśmy Bogusława Schaeffera. Ja otworzyłem bardzo szeroko takie emocjonalne drzwi, bo wydawało mi się, że to jest ktoś absolutnie nadzwyczajny. Zostałem przez niego zaakceptowany, bardzo szybko zresztą zaproponował mi przejście na "ty", co było dla mnie ogromnym wyróżnieniem.

Czy on ukształtował Pana jakoś, jako aktora?

- Absolutnie tak! To mówi łysy, sześćdziesięciodwuletni człowiek, który z perspektywy swojego doświadczenia może odpowiedzialnie to stwierdzić. Jest moim mistrzem. On, będąc szczególnym i niezwykłym kompozytorem, otworzył mi oczy na szereg zjawisk. Schaeffer z całą pewnością był dla mnie i wciąż jest najważniejszym nauczycielem.

Oddał Pan "Scenariusz..." młodemu aktorowi Andre Erlenowi. Dlaczego? Czyżby powiało nudą po 30 latach grania?

- Nie. To chyba był przypadek. Nigdy nie mogłem zrozumieć takiego japońskiego fenomenu, polegającego na przekazywaniu synowi roli, czy sztuki w teatrze. Tam mistrzem jest albo ojciec, albo przyjaciel - nie ma szkół. Kiedyś ta myśl dopadła mnie w Polsce. Andre Erlena spotkałem w grupie młodych Niemców, pracujących w Kolonii. On jest pasjonatem teatru. Widziałem go w kilku rolach. Andre marzył o tym, żebyśmy coś razem zrobili, zrealizowali jakiś projekt. Pewnego dnia pomyślałem sobie, że ja w którymś momencie skończę grać "Scenariusz..." - w związku z naturą, biologią chociażby... I żaden zapis tego nie przedłuży. Zrozumiałem wtedy, jak głęboki ma sens ten japoński przekaz - dziedziczenie, przekazywanie pałeczki żywemu człowiekowi. Uparłem się, żeby przekazać Andre Erlenowi całość - tak, jak ja to sobie wyobraziłem, z tymi samymi zachowaniami aktorskimi. A on długo nie mógł zrozumieć, jak zresztą wielu Niemców, dlaczego jeden aktor dobytek całego swojego życia przekazuje bezinteresownie.

Potem przyszedł czas na schaefferowski "Scenariusz dla trzech aktorów", w którym gra Pan z braćmi Grabowskimi. To takie kumpelskie granie?

- Bardzo lubimy grać ten spektakl, lubimy być ze sobą. Już nie mamy siły się zaskakiwać, bo gramy go przez 17 lat. My się zmieniamy - nasze granie się zmienia. To również była sztuka napisana z myślą o konkretnych typach zachowań. Tak mi się wydaje... Jednak Schaeffer nigdy nie powiedział głośno, że Andrzej Grabowski to jest ten typ, Mikołaj to ten, a Jan Peszek to tamten. Publiczność ciągle daje dowody, że też lubi to, co robimy, reaguje spontanicznie. Widzowie są jest coraz śmielsi. Czasami ktoś głośno krzyknie, czasami śmieje się tak głośno, że nam się to udziela. Zdarza się, że zapominamy tekstu, ale my to znamy na wylot! Wtedy jeden mówi za drugiego albo: "Chciałeś powiedzieć to i to?".

Jest Pan nieśmiały?

- Nigdy nie mówiłem, że jestem nieśmiały! Mam tremę, ale to jest taka trema.... Ja z nią nie walczę, nauczyłem się jej poddawać. Jest raczej coś we mnie ze sportowca. To taki pewien rodzaj bitwy z widzami: czy ja ich pokonam, przekonam? Czy uzyskam to, co trzeba? Taka ekscytacja. W młodości biegałem jako sprinter i wiem, co to za uczucie, kiedy się stoi w blokach z kolcami i czeka na startera. Gdybym był zdeprymowany, bał się, czy wygram czy nie - to jest koniec. Wtedy już lepiej zejść z bieżni. Podobnie w teatrze i w sztuce w ogóle. Mamy do czynienia z rodzajem walki, która powinna działać pozytywnie. Trema nie może zabijać, bo aktor wówczas się zamyka i wymaga współczucia. A publiczność tego nie cierpi.

Jest Pan osobą kontrowersyjną?

- Nie. Ja uważam, że po prostu mam swoje poglądy i się ich trzymam. Być może w stosunku do ilości obiegowych poglądów jestem inny, na pewno bardziej ekstremalny i w tym sensie kontrowersyjny. Ale nie mam poczucia, że w ogóle jestem kontrowersyjny i to nie jest moim celem.

Czy ciągle jest Pan skłócony ze środowiskiem?

- Owszem, istnieje pewien rodzaj napięcia, ale ja nie czuję się kimś ekstra specjalnym albo specjalnym odmieńcem. Na pewno mam poczucie, że jestem inny i że z bardzo wieloma rzeczami się nie zgadzam. Problem w tym, że ja mam niewyparzony język i nazywam pewne rzeczy po imieniu, bez względu na to, do kogo mówię. Szanuję autorytet, ale autorytet nie zwalnia mnie od powiedzenia prawdy. Oczywiście mojej prawdy. Często żałuję, że coś za ostro powiedziałem. Ale nigdy na tym nie wyszedłem źle. Życie jest jedno i jest zbyt krótkie, by je marnować na jakieś kombinacje. Dlatego nie zajmuje się polityką.

Złapię teraz Pana za słowo. Powiedział Pan, że film to nie jest do końca aktorstwo, bo nożyczki, bo światło itd.. A jednak grywa Pan na małym i dużym ekranie, istnieje Pan i daje siebie zapisywać. Po latach ktoś powie - to jest Jan Peszek, ten aktor, który grywał tam i tu go mamy na taśmie.

- No tak... Nie da się tego uniknąć. Gdybym żył długo przed wojną, czy nawet jeszcze w XIX wieku, to, co kiedyś faktycznie powiedziałem o filmie, byłoby zasadne. Dobry aktor - czyli aktor istotny i skuteczny - jest dobry i skuteczny i tu i tam. Kompletnie inna specyfika filmowa istnieje w USA czy w Japonii, mówię o mocarstwach kinematografii - a inaczej patrzymy na to w Polsce. Nie możemy mówić o specjalizacjach filmowych w kraju, w którym produkuje się 20 filmów rocznie.

Co Pan myśli, gdy widzi Pan na scenie swoje dzieci - Marię i Błażeja?

- Zastanawiałem się, czy moje dzieci dobrze wybrały, czy mogą być aktorami? Teraz wiem, że oboje mogą być aktorami. I są bardzo interesującymi aktorami. To, jak się ułożą ich losy, zależy w dużym stopniu od nich samych, ale w przeważającej części od elementów absolutnie zewnętrznych. Ja nie drę szat i one też nie drą szat. Córka w tej chwili jest na pewnym rozdrożu, w chwili wyboru artystycznego. Wydaje mi się, czego jej życzę, że pewnie spełni się bardziej w muzyce niż w aktorstwie. Choć w moim przekonaniu jest świetną aktorką. Syn, podejrzewam, reprezentuje mój syndrom wykonywania po cichu rzeczy, które sprawiają mu przyjemność, nie przynoszą splendoru, pieniędzy i tak zwanej kariery, ale jednocześnie dojrzewa. Ja zostałem zauważony, doceniony po 18 latach, a nigdy do tego nie zmierzałem. Tak się mój los potoczył. Czy podobnie się potoczy los mojego syna? Tego nie umiem powiedzieć. Sekunduję moim dzieciom, przyglądam się i gdy im się udaje, nie muszę mówić, że sprawia mi to wiele satysfakcji. A kiedy coś jest nie tak - przestałem ingerować, bo wiem, że to się nie opłaca dla obu stron. Natomiast jeżeli jest taka potrzeba, mówię to i gramy w otwarte karty.

Czy to prawda, że nigdy nie uczy się Pan tekstu na pamięć?

- Po prostu bardzo długo obcuję z moimi tekstami i próbuję zrozumieć świat mojego bohatera, tę całą przestrzeń, która go otacza, różne dziwne informacje, które przychodzą z zewnątrz. Krótko mówiąc, nie umiem się nauczyć tekstu mechanicznie. Tylko raz zrobiłem zastępstwo i byłem bliski zawału. Poprosiłem suflera, żeby nie ingerował w ogóle. To był Wyspiański - miałem dosłownie cztery godziny, żeby się nauczyć dużej roli i trudnego tekstu. W związku z tym poprosiłem ducha Wyspiańskiego, by przysnął głębszym snem... Nie umiem się nauczyć mechanicznie. Za tym musi stać bardzo rozszerzony świat moich wyobrażeń. Potrzebuję dużo czasu, by się zżyć z tekstem i wtedy tekst innego autora staje się organicznie moim własnym. To jest ogromna trudność dla moich partnerów i tą drogą przepraszam wszystkich moich kolegów, że dopiero w ostatniej chwili mówię na scenie prawdziwym tekstem... Większość zna moją sytuację i są naprawdę wyrozumiali.

Jak Pan sobie sprawia przyjemność?

- Jem dużo rzeczy, które lubię.... Gotuję...

A muzyka, teatr, książki?

- Ależ jedno drugiego nie wyklucza! Jedno drugiemu tylko bardzo sprzyja. Jest

Pan pracoholikiem?

- Jestem pracoholikiem, choć nie chciałem długo w to uwierzyć. Ale uwielbiam pracę, dlatego właśnie praca mi sprzyja. Myślę, że jak się coś lubi, to się tego nie odgania. Myślę też, że dopóki będę się ruszał, dopóty będę dużo pracował. Rodzina, moi najbliżsi, z którymi wiosłuję przez życie, zrozumieli to i nawet mi bardzo sekundują i pomagają.

Jakiej muzyki Pan słucha?

- Ostatnio słucham bardzo dużo muzyki, którą sugeruje mi moja córka , bo realizujemy taki wspólny projekt... Gdy jadę autem, słucham dużo muzyki i są to albo płyty z bardzo starymi standardami albo po prostu muzyka poważna. Bardzo lubię barok i bardzo lubię Mozarta, którego muzyka jest bliska mojej naturze. Matematyczność, samotność... Ostatnio synowa sprowadziła mi z Niemiec suity wiolonczelowe w wykonaniu wybitnego, chińskiego wiolonczelisty Yo-Yo Ma. Mogę tego na okrągło słuchać. I nawet widzę, jak ten Bach siedzi w takim pokoju przy świecy i gra na wiolonczeli... Przenoszę się zupełnie. Ta muzyka mnie szalenie uspokaja. Najbliższa jest mi muzyka na jeden instrument. Mogę w kółko słuchać Wariacji Goldbergowskich w różnych wykonaniach. I uwielbiam - patetyczną przecież i afektowaną - Marię Callas. Mam cały czas takie poczucie, że się czegoś od niej uczę. Dla mojego aktorstwa.

Czy Jan Peszek - aktor instrumentalny - miał kiedykolwiek w ręku jakiś instrument?

- W domu było pianino. Lekcje były brane oczywiście regularnie... To taka domowa edukacja muzyczna - owszem... Potem w naturalny sposób kontynuowały to dzieci. Marysia i Błażej grali na fortepianie. Wiem, że nawet mieli jakieś popisy publiczne. Ale to wszystko zamykało się w domu, ponieważ wydaje mi się, że edukacja muzyczna, a raczej bliskość muzyki, jest absolutnie niezbędna dla uwrażliwienia człowieka.

Córka doskonale śpiewa. A Pan?

- Śpiewam! Nawet się publicznie udzielam i coraz częściej jestem zapraszany. Natomiast to mnie strasznie dużo kosztuje. Nie jestem człowiekiem estrady. Po prostu muszę się tego uczyć, ale na naukę nigdy nie jest za późno. Zwłaszcza, jeśli to, co robię, jest akceptowane.

Proszę opowiedzieć o nowym projekcie, w którym bierze Pan udział razem z córką - "Miasto Mania".

- Mania, bohaterka tego zdarzenia, żyje na dachu jakiegoś budynku w mieście. I to jest projekt dotyczący miasta. Muzyka również wywodzi się z nurtu muzyki miasta. To są kompozycje Wojciecha Waglewskiego, teksty Marii Peszek i Piotra Lachmana, scenariusz Marii Peszek, a projekt jest realizowany wspólnie przez Teatr Nowy Praga w Warszawie razem z Fabryką Trzciny. Realizowany będzie również w Fabryce Trzciny. To takie wspólne wydarzenie z pogranicza instalacji, ale już nie happeningu. Maria Peszek będzie śpiewała jedenaście piosenek, ale jednocześnie będzie mówiła teksty i grała postać młodej dziewczyny, zagubionej w mieście, która tęskni, marzy, która ma bardzo bogatą przeszłość, w mieście, które jest okrutne, piękne, liryczne i brutalne. Równolegle w połowie października ukaże się płyta zatytułowana "Miasto Mania" i będzie mieć miejsce premiera.

W duecie Peszek-Peszek kto rządzi?

- W duecie Peszek-Peszek siły się rozkładają, ponieważ Maria ma część mojej natury. Bywa uparta jak kozioł. Trzeba silnych argumentów, żeby przekonać ją do moich racji i wzajemnie. Ale to się odbywa na dobrym poziomie. Nie ma tutaj rządzenia. Ja mam pomóc, ale nie jestem zawodowym reżyserem, natomiast spełniam taką rolę koordynatora, kontrolera, tego "oka" z zewnątrz. I ja muszę nazywać pewne rzeczy po imieniu. Nawet, jeśli są przykre.

Co Pan wziął dla siebie z ukochanej Japonii? Zachowania? Przyzwyczajenia?

- Bardzo dużo rzeczy. Generalnie, uwielbienie dla sztuki japońskiej, której główną cechą jest niezwykła prostota, elegancja, harmonia i umiar. Znalazło to odbicie w moim domu na wsi. Oczywiście nie jest to dom japoński, ale jest tam prostota i umiar w sprzętach, w kolorystyce. Mnóstwo tkanin japońskich, sprzętów. Japonia mnie wyciszyła. Dostarczyła sposobów, technik, które powodują, że się wyciszam. Dzięki temu w kompletnie rozbitym, moim zdaniem, trudnym do scalenia w jakikolwiek porządek kraju, jakim jest Polska, mogę żyć i nie reagować nerwowo na kraj, którego nigdy nie chciałem opuszczać i ciągle nie chcę. Jednak trudno się pogodzić tu z przeważającą większością zjawisk. Włącznie z częścią portretu Polaka - nie jesteśmy doskonali. Uważam, że gdyby nie doświadczenie japońskie, byłoby mi bardzo trudno tu wytrzymać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji