Artykuły

Za mało pieprzu i soli

"Kolacja na cztery ręce" w poznańskim Teatrze Nowym w reż. Olafa Lubaszenki. Recenzja Ewy Obrębowskiej-Piaseckiej w Gazecie Wyborczej-Poznań.

Żal mi, że ten spektakl jest, jaki jest. Żal, bo tych akurat trzech aktorów mogło zgotować prawdziwą ucztę. Tymczasem zestaw dań jest wyłącznie letni. I zupełnie nie doprawiony.

Fikcyjne spotkanie Jana Sebastiana Bacha i Fryderyka Jerzego Haendla opisane przez Paula Barza miało być scenicznym pretekstem do rozważań o tajemnicy geniuszu, o różnych aspektach tworzenia, o relacjach między kulturą wysoką i komercją. Miało być suto zaprawione muzyką i sztuką kulinarną. Miało być ucztą. I mogło być tym wszystkim, tyle że z zamiarów został ledwie szkic, ledwie -chciałoby się powiedzieć - przepis na wykwintne danie...

Słucha się błyskotliwych dialogów Barza i idzie za nimi. Patrzy się na nieśmiało-ironiczny uśmiech Jana Sebastiana (Witold Dębicki), na jego przykurczenie, za którym czai się duma, na jego pozorny brak ogłady, skrywający - tak, chyba tak - po prostu poczucie własnej wartości, okupione i wstydem, i biedą, i cierpnieniem, i tęsknotą za sławą. Śledzi się kontredanse (czy może raczej salonowce) Fryderyka Jerzego (Mariusz Sabiniewicz), który jest niczym kogut, niczym kot, niczym szczur. Krąży wokół mistrza: i szydzi z niego do bólu, i do bólu mu zazdrości. Bawią wreszcie zaprawione szyderstwem umizgi Jana Krzysztofa Schmidta (Mirosław Kropielnicki) - totumfackiego Haendla - który nie ma złudzeń, który nie ma talentu, który się upija. Z goryczy i dla kpiny - stać go, a co.

Ale... No właśnie. Jest zasadnicze ale. Coś się rwie pomiędzy... Spektakl nie ma rytmu, nie ma pulsu, nie ma melodii. Wytrawni aktorzy odnaleźli się w skórach swoich postaci, będą się w nich pewnie z wieczoru na wieczór czuć coraz lepiej i dla nich - mimo wszystko - warto "Kolację..." zobaczyć. Brakuje jednak nici, które ich wiążą. Szef kuchni (zwany też reżyserem) próbował użyć grubej (za grubej!) dratwy i formalnie pozszywać ich poczynania. Z tego urodził się (jakże sztuczny) choreograficzny układzik - wariacyjka na rozlewanie trunków: jedna potrącona ręka powoduje lawinę, jak z kostkami domina. Z tego powstał - jak sądzę - finał, który miał widzom bardzo łopatologicznie uświadomić, że cała ta kolacja nie miała miejsca, że rzecz - jeśli mogłaby się zdarzyć - to zdarzyłaby się w jakichś zaświatach. Więc (jakże nachalnie) słychać dźwięk stukających o siebie kieliszków, które w istocie się nie dotykają. I jeszcze ta biała poświata, w której znikają bohaterowie dramatu.

Wiem, że gdzie kucharek sześć, tam... stołówka, ale może jednak ktoś by ten spektakl przyprawił. Przydałaby się mu pieprz i sól, że o subtelniejszych nutach smakowych nie wspomnę. Zwłaszcza, że Bach i Haendel patrzą na to wszystko z góry. Nie grzmią?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji