Artykuły

W teatrze jak w filmie

"Blask życia" z Teatru im. Jaracza w Łodzi, "Nie do pary" z Wrocławskiego Teatru Współczesnego, "Zwał" z Teatru Polskiego w Poznaniu na IV Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy. Pisze Monika Wirżajtys w Gazecie Wyborczej - Bydgoszcz.

To, co z powodzeniem sprawdza się na dużym ekranie, nie zawsze działa w teatrze. A teatrowi, jak się okazuje po kolejnym dniu Festiwalu Prapremier, do filmu coraz bliżej.

O ile jeszcze w "Nie do pary" Wrocławskiego Teatru Współczesnego, mimo symultaniczności scen, zachowana jest pewna umowność, tak już w "Blasku życia" Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi jest jej coraz mniej. Może dlatego, że Mariusz Grzegorzek jest przede wszystkim reżyserem filmowym i w teatrze także odwołuje się do filmowego sposobu opowiadania. Swoich bohaterów, porównywanych do Mickey i Mallory z "Urodzonych morderców" Olivera Stone'a, pokazuje jak w kadrach. Zamkniętych w pokojach moteli przysuwa widzom, żeby mogli lepiej im się przyjrzeć. Niemal z werystyczną dokładnością odtwarza realia najbiedniejszych południowych stanów USA. W filmie byłoby to atutem, spektakl przez to traci niestety na uniwersalności. Nawet jeśli reżyser daje szansę na zdystansowanie się zatrzymując co jakiś czas akcję, trudno oprzeć się wrażeniu, że aranżowane wówczas na proscenium sytuacje, stanowią jedynie przerywniki. W teatrze taka konwencja bardzo szybko się wyczerpuje. Nie wiem, czy zburzenie iluzji, która nigdy nie będzie porównywalna do tworzonej na potrzeby filmu, ma taką siłę oddziaływania, na jakiej zależało reżyserowi. Wysiłek aktorów włożony w to, żeby nawet epizodyczne role były dopracowane i bogate w szczegół obyczajowy, nie służy uwiarygodnieniu w gruncie rzeczy banalnego przesłania. Czy jedynym wytłumaczeniem rodzącego się w ludziach zła są traumatyczne przeżycia z dzieciństwa? W zasadzie dobrej grze aktorów, a przede wszystkim Małgorzaty Buczkowskiej odtwarzającej postać Lisy, zawdzięczamy, że opowiedziana przez Grzegorzka historia poruszyła widzów.

Zdecydowanie mniej uproszczeń było już w spektaklu Agnieszki Olsten. Tekst "Nie do pary" Andrew Bovella, traktujący o małżeństwie, fizjologii zdrady, lęku przed samotnością i śmiercią został wystawiony również przy użyciu środków filmowych. W pomieszczeniach o przezroczystych ścianach rozgrywają się dramaty kilku par w średnim wieku. Ich historie przenikają się, ich losy łączą w toku akcji. Reżyserka, zachowując teatralną umowność, ustawia sceny symultanicznie, ale nie kopiuje filmowych efektów. W pierwszej części wychodzi jej to płynnie, w drugiej już jednak kuleje. Aktorzy zaczynają się zagłuszać, znika gdzieś sens, a historia niepotrzebnie się komplikuje.

Paradoksalnie tekst o filmowym potencjale - "Zwał" [na zdjęciu] Sławomira Shuty, Emilia Sadowska przeniosła na scenę, posługując się typowo teatralnymi środkami. W czarnej przestrzeni, poprzecinanej białymi kreskami niczym fastrygą, żyją i pracują ludzie, jakby skrojeni na miarę rzeczywistości supermarketu. Wszystko jest tu wózkiem sklepowym: komputer, stół operacyjny, telewizor, wszystko staje się towarem. To, co jest synonimem sukcesu w tym świecie, o czym śpiewa Maleńczuk, okazuje się zabawą w bańki mydlane. Sadowska wykroczyła poza sprzeciw jedynie wobec świata wielkich korporacji. Wydała wojnę wszelkim tłamszącym jednostkę systemom, merkantylizmowi relacji międzyludzkich, ugniatającym indywidualizm dogmatom i stereotypom. Stworzyła przy tym dowcipną, pełną ironii wiwisekcję rzeczywistości polskiego kapitalizmu, niepozbawioną też życzliwości. Przejrzenie się w takim krzywym zwierciadle może nas uwrażliwi na groźbę powszechnego sformatowania naszego życia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji