Artykuły

Zwycięstwo nad zadaniem

Na swoje warszawskie gościnne występy Teatr Nowy z Łodzi przywiózł dwie nieźle komponujące się ze sobą pozycje. Mianowicie "RADOSNE DNI" S. BECKETTA w przekładzie MARY i ADAMA TARNÓW, reżyserii T. MINCA, scenografii H. POULAINA, oraz "INDYK" S. MROŻKA w reżyserii J. AFANASJEWA i scenografii A. RONCZEWSKIEJ.

Dla "Indyka" trudno mi tu poświęcić więcej miejsca z tej prostej przyczyny, że sztuka ta nie może być już traktowana jako wydarzenie repertuarowe, skoro od kilku lat obiegła kupę polskich scen. Nie piszę tego jako przyganę dla Teatru Nowego, bo "Indyk" słusznie wygulgotał sobie miejsce w żelaznym repertuarze i stał się jedną z bardziej reprezentatywnych naszych rodzimych sztuk współczesnych. Dodajmy, że będąc sztuką bardzo narodową i opartą na rodzimych tradycjach, uzupełnia ogólnoludzkie "Radosne dni", sygnalizując, że Teatr Nowy nadal dba równorzędnie o niezjełczały repertuar polski, jak i zagraniczny.

Recenzent czuje się w obowiązku skierować światło swego punktowca przede wszystkim na sztukę Becketta, gdyż jest to sztuka jeszcze całkiem nie ograna na naszych scenach. Napisana stosunkowo niedawno, bo w roku 1960, jest bardzo drapieżnym obrazem zmagania się ludzi z nieuniknionym umieraniem.

W istocie życia tkwi śmierć, w istocie śmierci tkwi życie, tak można w uproszczeniu zrozumieć filozofię, autora. W każdym razie w "Radosnych dniach" umieranie i życie są jak nieodłączne rodzeństwo.

Można tę sztukę przeżywać bardzo boleśnie. Przyzwyczajeni do dzieł cukierkowatych mogą w tej scenicznej opowieści o stadle dwojga paralityków dopatrywać się nawet okrucieństwa. Ale czy bywa bohaterstwo bez bólu? Beckett mówi ludziom twardą prawdę. Lecz ta prawda więcej buduje niż jej fałszowanie. Scena, gdy pełzający paralityk Willie próbuje wspiąć się na symboliczny kopiec, jest nie tylko wstrząsająca, jest także optymistyczna w sensie moralnym.

A nie jest rzeczą prostą dobrze zagrać Becketta. W porównaniu z jego sztukami, sztuki Mrożka wydają się łatwiutkimi samograjami, które można pokornie grać, jak zostały napisane, albo knocić przez przejaskrawienia.

W "Radosnych dniach" wspaniała konsekwencja napięcia dramatycznego nie ma podpórki w efektach akcji. Czasem jakaś anegdota lub dygresja pozwoli na odprężenie, ale całość domaga się dużego napięcia i od widza i od inscenizatora. Rozłożenie napięć wymaga wielkiej troski reżyserskiej i można podziwiać TADEUSZA MINCA, jako reżysera, zachwycając się jednocześnie nim jako aktorem przy okazji transformacji jaką sobie podyktował w roli łysego, sparaliżowanego i zidiociałego, a przecież strasznie ludzkiego Willie.

Ale znacznie większe zadanie niż on, pojawiający się na scenie tylko od czasu do czasu, ma BOHDANA MAJDA. Przez dwie godziny jest wciąż na scenie i to w jednym miejscu. Ta różnica tylko, że w pierwszym akcie jest zakopana w symbolicznym i alegorycznym kopcu po pas, w drugim akcie po szyję. W pierwszym akcie jej głos i mimika mają do pomocy w grze jeszcze szyję, ręce i rekwizyty w zasięgu rąk. W drugim akcie gra już tylko wyrazem twarzy i głosem.

Widywałem Majdę w wielu rolach, zwłaszcza subretek i komiczek. Jest dla mnie rewelacją odkrycie w niej tak nieprzeciętnej tragiczki. Rola Winnie wymaga od aktorki gry w skali powiedzmy od typowego emploi Eichlerówny do typowego emploi Łuczyckiej. Na takim diapazonie rozpięła Majda struny swej ekspresji i zagrała na tych strunach koncert "wiecznej kobiety" w ciemnej barwie lirycznej, jeżeli użyć porównania z muzyką.

Sztuka jest o walce człowieka z piaskiem w klepsydrze życia. Majda zwyciężyła w zmaganiu z dwiema godzinami czasu w klepsydrze przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji