Artykuły

Week-end na Nordzie

Czternastego Lipca tańczyliśmy przez całą noc na ulicach miasta. Tego dnia odbył się trzeci i ostatni występ na­szego zespołu w ramach Festiwalu. Przedstawienie "Męża i żony" zakończyło się koło północy lampką szampana, ofiaro­waną nam przez organizatorów. Opodal teatru Sarah Bernhardt na Sekwanie, trzeszczał i błyskał tra­dycyjny fajerwerk, zamieniając mosty i nadbrzeża w zjawy, uka­zujące się nagle w świetle ogni, później znikające w oślepiającej czerni. O wpół do pierwszej wszys­cy byliśmy już na Baul-Mich'u, potem na Boulevard Saint-Germain, w poszukiwaniu Quatorze Juillet, takiego jak w filmie Rene Claire'a. Na placu przed kościołem Saint-Germain - des - Pres, tam gdzie trzy narożne bistra tworzą zaciszny i świetlisty kąt, gra prze­raźliwa orkiestra i tańczą bywalcy Cafe de Flore i Cafe de Deux Magots, pomieszani z amerykańskimi turystami. Nie, to nie to, czego szukamy. Skręcamy na ślepo w stronę Place Saint Sulpice, w stary i cichy Paryż siedemnastowiecz­nych kamienic. W każdej dzielnicy jest takie miejsce, gdzie bije fran­cuskie serce miasta. Tuż za rogiem placu, za fontanną, na której sia­dają dniem siwe gołębie, niemal u piersi szerokiej fasady kościoła, na której Wielka Rewolucja wyryła hasła Liberte, Frateirnite, Egalite, trafiamy pod kolorowe niebo lam­pionów. Między dwoma "bistros", na wąskiej ulicy du Vieux Colombier autentyczni mieszkańcy dziel­nicy tańczą "valse musette" pod takt ludowej kapeli, której prze­wodzi, jak trzeba, akordeonista. Tu przetańczyliśmy noc, aż do białego rana, aż do chwili, kiedy nierówne wieże Saint Sulpice czernieć poczę­ły jak ogromna wycinanka na tle, późnego, paryskiego świtu. Tu wpa­dliśmy, w środku nocy na starych przyjaciół, Claude Roy, Roger Vailland'a i grupę postępowych akto­rów i muzyków. Pod murem ka­mieniczki o zielonych żaluzjach po­łączyliśmy wyniesione z pobliskiej kawiarenki stoły, połączyliśmy pol­skie i francuskie serca. "Patron", który od godziny drugiej w nocy odgrażał się co chwila, że zamyka interes, do piątej rano roznosił cierpkie, proletariackie wino. Póź­niej olbrzymi Stanisław Witold Ba­licki zgniótł w pożegnalnym uścis­ku cherlawego Vailland'a a niedo­bitki polskiej grupy pozostałe jesz­cze na placu udały się przez opu­stoszały Paryż, na drugi brzeg sen­nej rzeki, ku Halom, na zupę ce­bulową. Dzień był już zupełny, w halach wyładowano jarzyny i owoce, pachniało cebulą, marchwią i brzoskwiniami. W tradycyjnym bistro "Au Chien qui fume", pod wizerunkiem palącego fajkę psa, tragarze z Ha, "les forts des Halles" zajadali bez pośpiechu "gratine", zupę cebulową zapiekaną z serem. Byliśmy bardzo zmęczeni, bardzo śpiący i bardzo szczęśliwi.

Chyba każdemu z nas zdawało się wówczas, że dopełniliśmy mia­ry wzruszeń, jaka przypadała na nasz teatralny pobyt we Francji. Niekłamany sukces "Męża i żony" oraz "Grzechu", ciepło rozgrzanej widowni, świeży smak pierwszych wyjść na Paryż jak smak nadgry­zionego jabłka, i ten Czternasty Lipca od rana do rana, jak rozko­łysany ocean... Nic już więcej nie mogło nas spotkać. Fala mogła już tylko opadać, dzień i noc powszed­nieć, wrażliwość przygasać jak og­nisko, którego płomień strzelił zbyt wysoko.

Myliliśmy się. Następnego dnia nadeszło zaproszenie na występ z ośrodków polonijnych na Północy. W sobotę rano, bardzo wcześnie, wyjechaliśmy z Paryża samochoda­mi. Padał ulewny deszcz, szary i beznadziejny jak w jesieni. Miał nam towarzyszyć przez cały dzień, i przez następny. Na Nordzie zaw­sze pada. A także zawsze pada, kiedy się jedzie na Nord. To smut­ny, brzydki kraj, do którego się jedzie, w którym się żyje tylko wte­dy, kiedy nie można inaczej.

Kiedy wyjeżdża się z Paryża na Zachód, Wschód czy Południe, wpada się zaraz za rogatkami w okolicę piękną i bogatą, w drze­wiasty i bujny krajobraz. Ele de France, w miasteczka jak z bajki nad rzekami jak ze snu, w pejzaże z Moneta i Sisley'a, przesłonięte mgiełką, przyprószone rozszczepio­nym światłem. Ale kiedy wyjeżdża się na Północ, przez Porte de la Chapelle czy de la Villette, podróżny wydostaje się przez brzydkie przedmieścia na płaską i monotonną równinę, jakby już sam Paryż chciał mu dać przedsmak tego, co go czeka.

Departamenty Nord i Pas de Ca­lais są największym w Europie skupiskiem emigracji polskiej. Po­nad ćwierć miliona Polaków, z cze­go połowę stanowią obywatele pol­scy przebywający we Francji na polskich paszportach konsularnych, mieszka tu i pracuje. W zagłębiach węglowych Północy są miejscowoś­ci, w których Polacy stanowią po­łowę mieszkańców. W Lens, Bruay, Donai, Ostricourt, Oigny, w dzie­siątkach jednakowych, brzydkich, byle jak z cegły budowanych osa­dach górniczych słychać na ulicach i w kafejkach polską gwarę ze Śląska lub Poznańskiego i widać płowe główki polskich dzieci, takie same jak w Zabrzu czy Dąbrowie Górniczej. Przygodnie spotkanego przechodnia nie ma potrzeby pytać "Czy pan Polak?" Rodaka rozpoznaje się od razu, bez pudła, po ko­lorze oczu i barwie spojrzenia, po kształcie nosa, po wyrazie twarzy. Na każdym kroku polskie wąsiska sterczące spod francuskiego beretu, wszędzie szerokolice, polskie twa­rze kobiet i dziewcząt, źle zamas­kowane francuskim uczesaniem. Nasz rodzimy, międzywojenny eks­port - kawał ciała i kości naro­du.

Ta emigracja tworzyła się na za­sadzie, rzec można, geologicznej. Społeczne wstrząsy, wojenne kata­strofy, kryzysy gospodarcze i poli­tyczne ostatnich trzydziestu pięciu lat zwarstwiały jej przekrój jak erozje i lodowce zwarstwiają sko­rupę ziemską. Najstarszą historycznie grupą migracji polskiej we Francji są tzw. Westfalscy, będący jak gdyby emigrantami z drugiej ręki. Wyemigrowali oni przed pier­wszą wojną światową do Westfalii, a po roku 1918 przenieśli się ma­sowo do zniszczonej wojną północ­nej Francji, łaknącej rąk roboczych do odbudowy zniszczonych miast i kopalni. Westfalacy stanowią po dziś dzień zwartą i odrębną grupę polonijną, o własnym obyczaju, dialekcie, a nawet rozmieszczeniu terytorialnym. Po nich przyszła wielka fala zarobkowej emigracji międzywojennej. Setki tysięcy gór­ników, robotników i chłopów z gło­dowych okręgów, setki tysięcy wy­gnanych przez bezrobocie, ucisk społeczny i polityczny, sprzedanych francuskim kompaniom węglowym i rolnym na podstawie umów emi­gracyjnych. Po Wielkiej Emigracji po Powstaniu Listopadowym, to by­ła druga Wielka Emigracja. Po pierwszej został pomnik Mickiewi­cza na Place d'Alma, grób Chopi­na na Pere Lachaise, trochę pol­skich pamiątek i nieco francuskich rodzin o starych polskich nazwis­kach. Ta druga stała się potężną transfuzją polskiej krwi w wykrwa­wiony wojną organizm francuskie­go narodu. Były takie lata przed rozpoczęciem akcji repatriacyjnej, że co osiemdziesiąty mieszkaniec Francji był Polakiem. Wystarczy przyjrzeć się nazwiskom piłkarzy francuskiej jedenastki narodowej, czy przejrzeć listę czołowych kolarzy i bokserów, aby zdać sobie sprawę z czysto biologicznej roli, jaką polska emigracja międzywo­jenna odegrała wobec swego gos­podarza,.

Ta emigracja była i w ogromnej większości pozostała częścią naro­du polskiego na obczyźnie. Wycho­dźstwo polskie we Francji zadoku­mentowało to w latach wojny dając podstawowe kadry żołnierskie Armii Polskiej we Francji, a po woj­nie, oddając swych najlepszych, najaktywniejszych, najbardziej ofiarnych i ideowych ludzi odbudo­wującej się ojczyźnie. Sto pięćdzie­siąt tysięcy repatriantów z górni­czych ośrodków Północy i Wscho­du, sto pięćdziesiąt tysięcy "Fran­cuzów", przyniosło do polskich za­głębi węglowych fachowość nabytą w trudnych kopalniach Nordu, świadomość klasową, wyrobioną w latach ciężkich bitew klasowych toczonych u boku francuskich to­warzyszy, miłość do Francji, zami­łowanie do "Gauloisów" i tęskno­tę za czerwonym winem. Są to okoliczności, na które zamierzam się jeszcze powołać w rozważaniach nad teatralnym plonem naszej francuskiej eskapady. Posiadają one bowiem, jak się okaże, wielkie znaczenie nie tylko dla górnictwa ale i dla teatru.

Na te dwie, wyżej wspomniane warstwy wychodźcze, położyła się cienką warstewką polityczna emi­gracja powrześniowa i popowsta­niowa. Zabłąkani w historii "dipisi", oszukani byli żołnierze wojsk polskich na Zachodzie, powstańcy Warszawy, którzy nie przetarli oczu, no i polityczni macherzy, świa­domi swej roboty, dobrze usado­wieni na etatach "ośrodków", pro­wadzący fałszywą grę fałszywymi kartami i o sfałszowane sztony.

Przez łono tego ogromnego wy­chodźstwa przebiega linia podziału, linia klasowej i patriotycznej wal­ki. Jest ona zygzakowata, nie łat­wa do przeprowadzenia na mapie złożonego terenu zamieszkałego przez żywych ludzi w obcych, trud­nych warunkach. Odjazd do Polski najlepszych jednostek, sytuacja po­lityczna we Francji, wytrącanie przez francuską administrację z ręki emigracyjnych ośrodków postępowych środków masowego działa­nia takich jak polska prasa demo­kratyczna czy stowarzyszenia o po­stępowym obliczu, zwiększony ob­strzał propagandy antypolskich oś­rodków emigracyjnych - wszyst­ko to osłabia siłą rzeczy związek wychodźstwa z macierzą. Nacisk spraw bytowych na świadomość drąży ją powoli ale nieubłaganie z owej pestki odwagi, jakiej trzeba, by odkryć swoje miejsce pod słoń­cem. W wielu, zbyt wielu okolicach polskiego zalewu na Nordzie, w Pas de Calais, na Wschodzie i Po­łudniu społeczne i kulturalne życie skupisk wychodźczych przypomina głuchą powierzchnię stawu, zaros­łego rzęsą. W tę stojącą wodę trzeba rzucać kamienie, by poszły po niej kręgi. Występ Teatru Ka­meralnego w Noeux les Mines miał być pierwszą wielką, autenty­czną imprezą teatralną w terenie, który nie tylko nie widział nigdy prawdziwego teatru polskiego, ale który nigdy nie widział prawdziwe­go, zawodowego teatru w ogóle. Piękny afisz Daszewskiego rozle­piony w oknach kafejek górniczych osad okręgów Bethune i Bruay a zapowiadający występ "Theatre Ka­meralny de Varsovie dans Le Mari et la Femme par Aleksander Fredro" niewiele mówił publiczności, która miała wypełnić salę, i tej, która wybrała pozostanie w do­mu. Zabrakło po prostu kryteriów, zabrakło precedensów, zdarzenie nie dawało się do niczego przyrów­nać, z niczym zestawić. Ludzie szli na przedstawienie na ślepo, tak jak na ślepo postanawiali na nie nie iść. Nikt nie mógł im powiedzieć, co to jest Fredro i co to jest Teatr Kameralny, dopóki nie ujrzeli "Mę­ża i żony". Parę dni przedtem wła­dze francuskie zamknęły bodajże czternasty z kolei od czasu "Gaze­ty Polskiej" dziennik demokratycz­nego wychodźstwa. Nie można by­ło liczyć na żadne przygotowanie opinii, na jakąkolwiek mobilizację widowni. Występ nasz miał stwo­rzyć precedens dla wszystkich przy­szłych zespołów i występów, miał wzbudzić i roznieść famę o teatrze z dalekiej ojczyzny, miał stać się kamieniem ciśniętym w zastałą wodę, od którego pójdą kręgi po całym Nordzie.

Niedaleko Arras rozciąga się kla­syczna sceneria Północy. Długie wzgórze Vimy, słynne z parolet­nich walk w czasie, pierwszej woj­ny światowej, uwieńczone ponurym pomnikiem poległych na nim Ka­nadyjczyków - dalekie wieże mauzoleum na zrytym okopami wzniesieniu Notre Dame de Lorette, i wreszcie niska, płaska rów­nina, usiana sterczącymi z niej pryzmami starych hałd - "mamelons du Nord", którą zarasta dzi­ka trawa. W każdej stronie widno­kręgu odcinają się na tle szarego nieba szpiczaste wierzchołki tych dziwacznych gór wydobytych z wnętrza ziemi rękami człowieka. Nad niską, błotnistą ziemią wisi nisikie, zasnute dymami niebo, z którego pada mżący, nieustanny deszcz. W mgle zatykającej hory­zont obija się dalekie wycie loko­motyw, skomlących u zamkniętych wjazdów. Ludzie Północy, "les ch'Nord", (czytaj: sznor) zawdzięczają swe przezwisko dziwactwu swego dialektu. Przed spółgłoskami, zwłaszcza zaś przed spółgłoską "t" umieszczają nie wiadomo dlaczego dźwięk "sz". Stąd też dialekt, ja­kim się posługują nazywa się po­pularnie "ch'timi" (czytaj: sztimi). Kiedy taki "sznor" mówi, jego francuszczyzna przypomina szelest zeschłych szuwarów na wietrze: sz, sz, sz...

Do Noeux les Mines przyjecha­liśmy wczesnym popołudniem. Or­ganizatorzy z miejscowej Polonii wybrali tę miejscowość nie dla jej znaczenia czy uroków, ale po pro­stu dlatego, że spośród wchodzą­cych w rachubę ośrodków polskiej emigracji górniczej ona jedna po­siadała jaką taką salę. Zresztą Noeux les Mines - nie różni się niczym od dziesiątek innych osad północ­nego zagłębia. Jedyna, długa ulica, zabudowana gęsto jednopiętrowy­mi, ceglanymi domkami. Szyby ko­palń i pryzmy hałd na horyzoncie. Jako jedyna rozrywka kino i małe kafejki narożne, w których gra się w "belotte". A na ulicy, jak to zwykle na całej francuskiej Półno­cy - żywej duszy. Mieszkańcy po powrocie z pracy pracują w ogród­kach, dłubią w domu, albo popijają piwo w kafejkach. Toteż mamy kłopoty z dopytaniem się o budy­nek, gdzie mieści się sala. Wreszcie dostrzegamy na skrzyżowaniu dryb­lasa, gapiącego się na nasze samo­chody. Przyglądam mu się i ryzy­kuję, niewiele zresztą: ma niebies­kie oczy, zadarty nos i coś swoj­skiego w sylwetce. "Gdzie tu ma grać teatr?" - zapytuję po polsku. - "Tam, obok merostwa, odpowia­da. - jeśli panowie pozwolicie, to wsiądę i pokażę..."

Przedstawienie ma się zacząć do­piero za jakieś półtorej godziny, ale na sali siedzą już widzowie. Starzy górnicy w kapeluszach na głowach, kobiety w chustkach, du­żo dzieci, których nie ma jak zos­tawić w domu. Na dworze deszcz siąpi bez przerwy. Salka ma w po­wale prześwit, trzeba będzie grać niemal przy dziennym świetle, bo przedstawienie wyznaczono na pią­tą po południu, z uwagi na to, że wielu widizów to przyjezdni z bliż­szych i dalszych miejscowości. Kon­sul z Lille, stary działacz robotni­czy, sam dziecko kopalń i emigra­cji klnie na czym świat stoi na psią pogodę, która niejednego za­trzyma w domu. Jest stroskany, jakby mu niebo zrobiło osobiste świństwo. Aktorzy w cienko po­bielonej komórce, cudem boskim zamienionej we wspólną garderobę, borykają się z tremą, niczem przed paryską premierą. Nic dziwnego; po raz pierwszy przychodzi im grać przed publicznością, która dla nas wszystkich jest w tym samym stop­niu niewiadoma, co nasze przed­stawienie dla niej. Czujemy przez skórę, że to sprawa trudniejsza niż artosowa impreza w najbar­dziej zakazanej dziurze w kraju. Tam lata przebudowy wzbudziły pewien głód kultury, który zapę­dza ludzi do szop zamienionych na parę godzin w sceny. Tu jest ina­czej. Tu ludzie przyszli powodowa­ni nie głodem kultury, którego w nich nie obudzono, lecz głodem Oj­czyzny. Przyjechaliśmy do nich z kawałkiem Polski, i po niego tu przyszli. Przyprowadzili swe dzieci, aby posłuchały czystej, rdzennej mowy polskiej, aby skosztowały jej jak kromki polskiego chleba. Wszy­scy czujemy, że tu się będzie dziać jakaś dziwna sprawa. Kiedy kur­tyna pójdzie w górę, między wier­szem Fredry i aktorami, a widow­nią będzie nie tylko rampa. Może tam wyrosnąć zimna tafla niepo­rozumień, podsycanych od dawna przesądów, nieznajomości najpry­mitywniejszej konwencji teatralnej, wreszcie z góry prefabrykowanej złej woli. Francuzi mają świetne określenie na dojście sztuki do od­biorcy: "passer la rampe", - przejść przez rampę. Czy trudny wiersz Fredry, czy pełna odcieni sztuka aktorska Romanówny, Kar­pińskiej, Kreczmara i Wołłejki, "przejdą przez rampę"?

Sala mogąca pomieścić tysiąc dwieście osób wypełniła się w trzech czwartych. Przed kurtynę wyszedł Bohdan Korzeniewski i serdecznie przemówił do Polaków i Francuzów, życząc im, aby dobrze bawili się na sztuce klasyka ko­medii polskiej, którym bawi się dziś cały naród polski. Później przemówił krótko i prosto działacz polonijny, Emil Wnuk. No i kur­tyna poszła w górę.

Kiedy obejrzałem się na widow­nię po paru minutach akcji, zoba­czyłem, że wszystkie czapki, kape­lusze, berety, poznikały z głów. Publiczność patrzyła i słuchała w skupieniu, starając się nie uronić jednego słowa. Popatrzyłem znów na scenę. Znajomy wiersz fredrow­ski wydał mi się tym razem w ustach aktorów odrobinę inny. Tali, nie ulegało wątpliwości, mówili go teraz o pół tonu wyraźniej niż zwykle, grali o odcień ostrzej, jak­by bardziej jednoznacznie, podając widowni każde słowo i każdą scenę tak, aby ta nie wyrobiona pu­bliczność nie miała żadnej wątpli­wości, aby nie przepadało jej nic, aby rozumiała wszystko tak jak trzeba. Niech się uspokoją strwoże­ni kapłani Melpomeny: nie była to gra "gruba", choć była niewąt­pliwie mniej cienka, niż na pary­skiej premierze. Wydaje mi się jednak, że nasi aktorzy mieli ra­cję. Poddali się nieco sali po to, by ją zdobyć. Bo oto na milczącej dotąd widowni wybucha śmiech. Zrywają się pierwsze brawa przy podniesionej kurtynie. Publiczność reaguje, publiczność się bawi, publiczność chwyta wiersz Fredry, śmieje się i oklaskuje.

Nie cała publiczność. Z miejsca, gdzie siedziałem, widziałem na balkonie kilkunastu widzów płci bojga, siedzących przez cały czas z założonymi ostentacyjnie rękami, twarzach nieruchomych nawet rówczas, gdy sala pokładała się od śmiechu. Pamiętam zwłaszcza jednego: miał sztywny "fatermorder" i wąsy rozszczepione na końcach, jak chrabąszcz. Widziałem również, jak dwie starszawe parnie o typowym wyglądzie członkiń "Bractwa różańcowego", wyszły z ostentacyj­nym oburzeniem z sali w scenie, siedy Wolłejko całuje Romanównę na berżerce. Jegomość w "fatermorderze" i z wąsami chrabąszcza nie wyszedł. Pozostał do końca na swym posterunku, z gębą ponurą, i założonymi rękami - tragiczny drogowskaz do nikąd.

Wśród publiczności jest wielu Francuzów. Polskie dziewczęta przy­prowadziły swych francuskich chłopców, polscy chłopcy francuskie dziewczęta, małżeństwa mieszane przyszły parami. Po wybuchu śmie­chu na widowni następują szepta­ne eksiplikacje: francuska mniej­szość językowa domaga się wpro­wadzenia w sedno sprawy. Aktorzy grają nie tylko przy świetle dzien­nym, mżącym przez prześwit w su­ficie i ogromny witraż w głębi sali, ale również przy nieustannym szmerku. Co chwila gdzieś na sali płacze dziecko, którego matka po­większa jeszcze rozmiary nieszczęścia, usiłując je skłonić do milcze­nia.

W przerwie nikt nie rusza się z miejsca. Wszyscy siedzą dalej i czekają na akt drugi. Kiedy kur­tyna znów idzie w górę, nie ma żadnego szurania ani siadania, wszyscy są od razu gotowi do przy­jęcia spektaklu. Zachowanie się starych przypomina wyjąwszy śmiech, zachowanie się wiernych na nabożeństwie, które jest prze­cież także spektaklem o wysoko wy­robionych w ciągu stuleci formach - często jedynym wielkim spek­taklem, jaki ci ludzie oglądali.

Przed przyjazdem tu wielu z nas miało wątpliwości czy lekka, fry-wolna komedia Fredry, jest odpo­wiednim spektaklem dla tej surowej publiczności. W miarę, jak przed­stawienie zbliżało się do końca, wątpliwości nasze rozwiewały się. "Mąż i żona" tak jak Fredro ją na­pisał, i jak ją zagrał świetny kwar­tet aktorski, jest autentycznym dziełem sztuki. A prawdziwe dzieła sztuki mają nad ludźmi zniewalają­cą móc, od czasów pierwszych rysynków w prehistorycznych gro­tach, pierwszego rytmu wybijanego na wydrążonym pniu, pierwszej chropawej pieśni. Opowiadano mi, że niedawno, w Łodzi, wystawiono w witrynach sklepowych na widok publiczny parę arcydzieł światowe­go i rodzimego malarstwa. Przy witrynach gromadziły się tłumy. Prości ludzie nie wiedzący, kto to Rembrandt, chłopi przybyli do mia­sta po zakupy, młodzież robotnicza - wszyscy ci, których zwykliśmy określać słowem "przechodnie" - przystawali i długo nie odrywali oczu od starych płócien. Zatrzymała ich i zniewoliła magia prawdziwej sztuki. Inny przykład. Przed sa­mym wyjazdem z Paryża udała się wreszcie do Luwru grupa pracowni­ków technicznych naszego zespołu, która dotąd ciężko i z poświęce­niem pracowała. Był to chyba jej pierwszy wolny dzień w Paryżu, a zarazem nasz ostatni dzień pobytu. Z tego względu wizytę w Luwrze obliczono na bardzo krótko, chcąc dać personelowi możność dokona­nia osobistych zakupów. Ale wo­bec arcydzieł szkoły awiniońskiej, Leonardo da Vinci, Rembrandta, Delacroix i Courbeta, wobec ka­mieni i waz wydobytych z mroków historii, w obliczu jednego z naj­większych na świecie zbiorów wiel­kiej sztuki, cały "timing" wziął w łeb. Ludzie odmówili opuszczenia Luwru, i koniec.

Kiedy kurtyna zapadła po ostat­nim akcie, publiczność nie ruszyła się z miejsc. Ludzie siedzieli i czekali. Nagrodzili spektakl rzęsistymi oklaskami, ale nieznajomość kon­wencji teatralnej sprawiła, że nie wywołali aktorów na scenę, nie zmuszali oklaskami zapadającej kurtyny do podnoszenia się, nie urządzali owacji. Siedzieli i czekali. To był ich aplauz, ich hołd złożony sztuce, ich podzięka. Trzeba było wyjść na scenę i powiedzieć, że przedstawienie zakończone, że ofi­cjalne spotkanie władz i społeczeństwa z zespołem polskim odbędzie się na merostwie, że tu już nic się dziać nie będzie.

Dwie powojenne wizyty teatrów francuskich w Polsce wykazały, że teatr francuski ma swoją publicz­ność w wielkich miastach polskich, w Warszawie i Krakowie, w Łodzi i Wrocławiu, w ośrodkach polskich repatriantów z Francji na Śląsku i w Wałbrzychu. Rewizyta Teatru Kameralnego w Paryżu i na Nordzie przekonała nas, i nie tylko nas, że teatr polski ma swoją publicz­ność we Francji. Dla szerszej współpracy i wymiany teatralnej między obydwoma krajami istnieją tedy solidne warunki obiektywne w postaci silnych baz językowych i historycznego pokrewieństwa kulturalnego.

Powiedzieliśmy sobie to wszystko na wzruszającej uroczystości polsko-francuskiej w merostwie w Noeux les Mines. Mówiliśmy dużo o przyjaźni polsko-francuskiej.

Przyjaźń polsko-francuska? Polska, wierna macierzy emigracja na Nordzie i w Pas de Calais zawią­zuje ją codziennie więzami krwi i pracy z narodem francuskim. Pięknie to brzmi w przemówieniach. Ale bardziej od przemówień wzięły mnie słowa doktora Versquel, który podejmował nas na merostwie Noeux les Mines w za­stępstwie mera. Powiedział on przy pożegnaniu: - Właściwie to ja świetnie mówię po polsku... I widząc nasze zdziwienie, zawołał w najczystszej polszczyźnie, z autentycznym, emigranckim akcentem:

- Oj, boli, panie doktorze, bardzo boli, Jezus, Maria, jak boli...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji