Artykuły

Kocham cię bierze każdego

Zawsze mówię, że jestem najlepszym tenorem wśród tokarzy i najlepszym tokarzem wśród tenorów - mówi BOGUSŁAW MORKA, jeden z najbardziej znanych polskich śpiewaków operowych. Artysta wystąpił w sobotę w Olsztynie z towarzyszeniem Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej

Zaczną od dwóch miejscowości. Pierwsza to Rząśnik, wieś, jak sama nazwa wskazuje, daleko od Mediolanu, daleko od La Scali. Ale to w Rząśniku na świat przyszło dwóch wybitnych śpiewaków. Jak to się stało? Czy według biblijnej zasady, żeduch tchnie, kędy chce?

- Właśnie tak. Bernard Ładysz i Fiodor Szalapin też urodzili się w małych miejscowościach. Wielkie talenty rodzą się często na surowej glebie. I tak się stało w rodzinie Morków. Rodzice nie uczyli się muzyki, ale mieli głosy - tata tenor, mama mezzosopran. Nie śpiewała, może czasem w kościele. Natomiast my zachwyciliśmy się muzyką, ona po prostu była w nas. Zaczęło się od szkoły podstawowej.

Pamięta pan moment, kiedy stwierdził pan, że będzie śpiewakiem?

- To było podczas mojego pierwszego pobytu w szpitalu w Otwocku. Miałem wówczas 6,5 roku. I tam zacząłem, jako mały szkrab śpiewać piosenki, takie jak "Żółte kalendarze", "Żółty jesienny liść" czy "Kaziu, zakochaj się". Siostry siadały na łóżkach, stawiały mnie na środku i słuchały. Potem w czwartej klasie podstawówki śpiewałem w chórze, zostałem nawet solistą. Brat był w tym chórze też. On miał głos sopranowy, ja mezzosopran, wchodzący w alt. Jest taka prawidłowość, ze z sopranów rodzą się basy, a z takich jak mój - tenory. Brat więc śpiewa basem. Choć zawsze marzył, by być tenorem. -Ale tata posłał pana do szkoły z konkretnym zawodem.

- Tak, do liceum zawodowego. Zawsze mówię, że jestem najlepszym tenorem wśród tokarzy i najlepszym tokarzem wśród tenorów. Wiedziałem jednak, że tokarzem nie zostanę. Mój brat poszedł pierwszy do Akademii Muzycznej w Warszawie, ja popędziłem za nim. Dostałem się do klasy nieżyjącego już prof. Michała Szopskiego, znakomitego tenora. Jako dziecko słyszałem go w radiu i tak sobie z bratem rozmawialiśmy: "Kurde, żeby się dostać do takiego wspaniałego artysty!"

Zaczął pan od opery, debiutował pan w "Łucji z Lammermoor", a teraz śpiewa pan przede wszystkim arie operetkowe i piosenki musicalowe. A z operą co?

- Współpracuję z teatrem operowym w Bilbao, tam jeżdżę raz na sezon, a czasem częściej. Śpiewałem w "Fedorze", "Madame Butterfly" czy "Traviacie".

Opera i operetka przeżywa renesans. Czym pan to tłumaczy?

- W natłoku tandety opera i operetka czy w ogóle dobra klasyka zaczyna wypływać. Ludzie chcą przeżywać miłosne historie. I choć śpiewa się na scenie sto razy "kocham cię", ale to bierze wszystkich. Bo miłość jest motorem wszystkiego.

To zapytam o drugą miejscowość, o Jarosław. Przepiękne miasto zresztą.

- Prawda? Miasta we wschodniej Polsce są trochę zaniedbane. Choć byłem jakiś czas temu w Rzeszowie i jest to miasto zachodnie! Znakomite.

Ale wróćmy do Jarosławia.

- Pojechałem tam na koncert z okazji 25-lecia huty szkła Jarosław. Występ był organizowany w Sieniawie. Jest tam przepiękny paląc otoczony wspaniałym parkiem. Kolega Zbigniew Macias mnie zaprosił. W tym czasie nagrywałem kolędy z Grażyną Brodzińską i nie bardzo chciało mi się jechać. Zadzwoniłem do Zbyszka i mówię "Daj spokój z tym koncertem, nie przyjadę, nie gniewaj się". On jednak powiedział, że jak mnie nie będzie, to koniec naszej znajomości. Co miałem zrobić? Pojechałem. I co? Dobrze! Okazało się, że musiałem pojechać. Zobaczyłem, zakochałem się, oszalałem.

Obecną żonę?

- Tak, która była tam hostessą. A jeszcze dodam, że chciał mnie ubiec dyrektor pałacu. Zapytałem go "Co to za piękna dziewczyna?" A on mówi "No, piękna! muszę ją poderwać". Jak to usłyszałem, poderwałem się. Wychodzę. Dziewczyna podchodzi i mówi "Czy mogę sobie z panem zrobić zdjęcie?". I od słowa do słowa zaczęło się. Zaśpiewałem dla niej "Sorrento"! (tu Morka nuci pierwsze takty piosenki)

Powiedział pan o tym ze sceny?

- Nie, tylko jej przed występem. Ale i tak wszyscy wiedzieli, dla kogo śpiewam bo patrzyłem na nią cały czas. A po koncercie, kiedy były piękne sztuczne ognie, wzięliśmy drinki, usiedliśmy i przegadaliśmy do 5 rano. Powiedziałem jej: "Ja cię stąd zabieram!"

A ona na to?

- "Zabierz mnie. Już dłużej nie mogę!" O!

Ale to jest pana trzecie małżeństwo. Jakie były poprzednie?

- Powiem pani tak: człowiek młody, 22-letni, to chłopak, nie mężczyzna jeszcze. I myśli zupełnie inaczej. Kobieta mając 27 lat, bo moja pierwsza żona tyle miała, jest już dojrzała. Była znakomitą pianistką. Zadurzyliśmy się w sobie. I byłoby może dobrze, ale w tym związku było za dużo wariactwa. Para artystów. I żona była straszliwie zazdrosna. Ale rozstaliśmy się pokojowo. Po rozwodzie poszliśmy nawet na kolację. Tak ludzie powinni się rozstawać. Cóż, ona była już kobietą, a ja byłem jeszcze chłopcem.

No, i świat artystyczny sprzyja "wariactwu".

- Tak. W końcu zadałem sobie pytanie "dokąd zmierzasz, człowieku?!". I powiedziałem sobie: wystarczy. Bo to było szaleństwo - dostałem się do teatru, występowałem w telewizji. I bąbelki poszły do głowy. Potem moje życie zaczęło się układać. Było jeszcze jedno małżeństwo. Uważam jednak, że wszystko, czego doświadczamy jest to nauka i jest to droga. Błądzenie też jest w nią wpisane. Najważniejsze jest jednak, żeby na ten właściwy trakt wrócić. Pan Bóg dał mi tę siłę, że udało się.

Teraz jest pan w dobrym okresie życia? Kalendarz ma pan zapełniony.

- I bardzo się z tego cieszę. Ale to jest konsekwencja pracy, którą się wykonało. Trochę też miało się szczęścia, bo w tym zawodzie jest ono potrzebne. Jak w każdym zresztą. Spotkałem też na swojej drodze znakomitych ludzi.

Na przykład kogo ?

- Henryka Debicha, z którym zrobiłem pierwsze nagrania i który był zachwycony moim głosem i talentem. Przyjaźniliśmy się.

W tej branży, gdzie jest tak duża konkurencja, są przyjaźnie?

- Są, i są wspaniałe. Pan Henryk był starszym kolegą, ale jakże cudownym człowiekiem. Przeszedł obozy koncentracyjne. U niego w domu zawsze musiał być chleb, po doświadczył strasznego głodu i zawsze czul lęk, że nie będzie co jeść. Spotkałem też Stefana Rachonia, człowieka legendę. Bardzo szanowałem i lubiłem Zygmunta Latoszewskiego, znakomitego dyrygenta i wspaniałego człowieka. Miał chyba 94 lata, gdy pojechaliśmy do Berlina, jeszcze wtedy Zachodniego, gdzie pokazaliśmy "Hrabinę", którą prowadził. Genialnie zresztą. Potem czekaliśmy na samolot i na lotnisku on przez 3 godziny opowiadał nam kawały. Ale jak! Bardzo go podziwiam. I Roberta Satanowskiego. To był człowiek ogromnej elegancji i wielkiej kultury. Latoszewski namawiał mnie do śpiewania "Czarnej maski" Pendereckiego. Odmówiłem. Powiedział "rozumiem, że pan nie chce, bo to nie na pana głos. Pan ma wioski głos, "bel-cantowy". Ale niech pan dla mnie zaśpiewa w "Mistrzu i Małgorzacie" Rainera Kunada. I zaśpiewałem partię Fagota. I od tamtej pory dyrektor zawsze o mnie pamiętał. Brał mnie na wszystkie wyjazdy. Śpiewałem w m.in. w "Borysie Godunowie" na występie w Atenach. Żar lał się z nieba, ja w ciężkim kostiumie, pot ściekał ciurkiem, ale trzeba było śpiewać. Poznałem tez Bogusława Kaczyńskiego, z którym miałem okazję pracować w operetce. Śpiewałem wszystkie premiery.

A jeżeli chodzi o śpiewaczki? Ma pan swoją ulubioną i przyjaciółkę?

- Przez wiele lat śpiewałem z Grażyną Brodzińską. Nasze drogi się jednak rozeszły. Scysje zaczęły się, od czasu, kiedy powstało trzech tenorów. Ale przepracowaliśmy razem 16 lat. Wszyscy uważali nas za parę. Ale byliśmy nią tylko na scenie. Przecież był Damian (Damięcki - mąż śpiewaczki - red.). Chciałem zrobić come back. Zapytałem Grażynę, co o tym sądzi. A ona na to: "Za mocno to wszystko przeżyłam". Ze śpiewaczek bardzo cenie Krystynę Tyburowską. To znakomita artystka, do dzisiaj w dobrej formie, piękna, z wyglądu trochę lalka Barbie. A w "Hrabinie" śpiewałem z Barbarą Nieman, wielką gwiazdą (absolwentką szkoły muzycznej w Olsztynie - red.). Śpiewałem też z Jadwigą Rappe, Zdzisławą Donat. To światowej klasy śpiewaczki. Miałem dużo szczęścia w życiu i mam.

Co pan śpiewa dla siebie, a co dla publiczności?

- Zazwyczaj lubię się dzielić tym, co mam. Jak na widowni jest żona, to śpiewam dla niej. Ale też dla publiczności. Moje ulubione to piosenki neapolitańskie. Powiem pani, że rzadko jestem zadowolony ze swych występów. Nawet prof. Szopski powiedział mi kiedyś "Ty ciągle masz pretensje!". Ja na to: "Panie profesorze, można było lepiej! "Aon: "Lepiej,lepiej! Posłuchaj sobie nagrań na żywo Domingo czy Pavarottiego. Wcale tak genialnie nie śpiewają. Więc nie zamęczaj się!"

Co jest dla pana w życiu najważniejsze?

- Jestem szczęściarzem, bo robię to, co pokochałem, mimo że skończyłem szkołę zawodową. Nie zostałem tokarzem, choć już toczyłem wałki do malucha w Wyszkowie.

Naprawdę?!

- Tak, w fabryce. Jak by pani mnie w drelichu i w czapeczce zobaczyła, to by się pani uśmiała. Więc jestem szczęściarzem. I jak wychodzę na scenę, to jest tak, jakbym wychodził po raz pierwszy i po raz ostatni. Więc moja praca jest najważniejsza i, oczywiście, moja żona. Ona mówi: "Możesz mnie zdradzać, ile chcesz z tą swoją muzyką". I jeszcze ważne są Bóg, honor i ojczyzna.

To ciekawe, bo te wartości traktuje się dzisiaj instrumentalnie. Teraz na Polskę to się przede wszystkim narzeka.

- I nie uczy się o dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy Polska rozkwitła.

Za co pan Polskę lubi, tę dzisiejszą?

- Za to, że jest to piękny kraj, jeden z najpiękniejszych w Europie i na świecie. A trochę ich zjeździłem. Owszem, inni też mają swoje ładne miejsca. Osiedliłem się w Limanowej i ten Beskid jest jednym z najpiękniejszych zakątków w Europie. I kocham Polskę za to, że jak jadę, to widzę te wspaniale kapliczki. Są ich setki czy tysiące. Takiego drugiego kraju nie ma nigdzie. Kocham Polskę za to, że Polacy maja Boga w sercu, mimo wszystkich błędów, jakie popełniają.

Ma pan jeszcze jakieś marzenie do spełnienia?

- Żeby Polska była Polską i by była wolna od niedobrych naleciałości z Zachodu.

Z Zachodu?!

- Tak, bo ten Zachód wcale nie jest najlepszy. My mieliśmy wspaniale tradycje, a teraz sieje ucina. To mi się nie podoba. I to, że Polacy muszą wyjeżdżać do pracy za granicę.

***

Bogusław Morka urodził się w 1959 roku. Zadebiutował w 1984 roku na scenie Teatru Wielkiego - Opery Narodowej. Jego starszy brat Ryszard jest także śpiewakiem. Morka wystąpił w sobotę w Olsztynie z towarzyszeniem Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej. Wystąpiła również Agnieszka Kozłowska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji