Artykuły

Sade upupiony

Jeżeli spektakl ma przedstawiać wyższe sfery, to ani chybi rozpoczną go lokaje. l przeczucia nie mylą nas: oto wchodzi na scenę - kurtyna jeszcze nie podniesiona! - trzech operuczonych drabów. Ubrani są jak na lokajów przystało, a i maniery usiłują mieć odpowiednie. Jednak drab - nawet operuczony - pozostaje drabem. A przełamywanie się łotrostwa z salonowym gestem jest tutaj całkowicie na miejscu: wszak oglądać mamy "Justynę czyli Niedole cnoty", przysposobione dla sceny i wyreżyserowane przez Waldemara Śmigasiewicza. Tytułowa zaś bohaterka powieści markiza de Sade obraca się, jak wiadomo, wśród różnych ludzi, są wśród nich prawdziwi - wydawałoby się panowie i panie, a przecież, gdy tylko pozbędą się ubioru - dosłownie! - to z każdego (i z każdej) wyłazi drab nad draby, łotr nad łotry. A pani de Bressac nawet w odzieniu i w szmince na twarzy - na kilometr pachnie drabem. Gra ją Andrzej Wojaczek, aktor, jak wiadomo, słusznej postury.

Ale nie uprzedzajmy wypadków. Nim podniesie się kurtyna, jest co oglądać. Oto przed nami biurko, z pochyłym pulpitem. Ba, biurko! - słowo to brzmi niewinnie, zda się oznaczać mebel skromny, niewielki. Bo do takich desygnatów tego słowa przyzwyczailiśmy się w naszych urzędach i mieszkaniach. Jednak to, które mamy przed sobą, to prawdziwa machina, ogrom. Coś w rodzaju bureau writing cabinet. Za pulpitem usiądzie Filozof. I będzie komentował wydarzenia (w roli tej obsadził reżyser Andrzeja Hrydzewicza). Aleć w "Justynie", granej we wrocławskim Teatrze Kameralnym, Filozof jest kimś więcej niż narratorem. To nasz cicerone. Jak Wergiliusz Dantego, tak on nas, widzów, oprowadza po kolejnych kręgach grzechu. l wmawia nam, że grzech nie jest grzechem. Bo Natura grzechu nie zna, a my jesteśmy przez nią całkowicie zdeterminowani. Co więcej: Filozof, chcąc rozproszyć nasze wątpliwości, każe nam z uwagą śledzić rozwój wypadków. Można by rzec, że specjalnie dla nas je organizuje. Jesteśmy więc nie tyle spectatorami w teatrze, ile uczestnikami doświadczenia. Justynę powinniśmy obserwować tak, jak szczura w labiryncie. Znając Sade'a i tak wiemy, że wniosek może być tylko jeden: chrześcijańskie cnoty prowadzą do nieszczęść.

Aleć znowu wyprzedziliśmy rozwój wydarzeń. Przypomnijmy zatem, jak wyglądała scena po podniesieniu kurtyny (scenografia: Maciej Preyer). Czarne okotarowania, pośrodku nich - solidny, gruby, o ponaddwumetrowej wysokości pień. Siedzi na nim - z szeroko rozrzuconymi nogami - dama podejrzanej, chyba, konduity. Je jabłko. Wokół pnia towarzystwo, złożone z osób płci obojga, prowadzi gry i zabawy aż nadto miłosne. Wyczyny erotyczne pań i panów przerywa piosenka o sumieniu, wykonana przez towarzystwo dopiero co tak rozbrykane. Dyryguje Filozof - zza pulpitu. Tak więc to piosenkowe intermedium - pierwsze, ale nie ostatnie (muzyka: Jerzy Derfel, teksty piosenek: Maciej Wojtyszko) - jest swoistym "wykładem" poglądów naszego cicerone. W tym czasie harcap wędruje z ręki do ręki. Gdy całe towarzystwo, miłośnie nim potraktowane, przywrze do ziemi, zjawi się drewniana klatka z uwięzioną w niej nieszczęśniczką. To Justyna. Gra ją Halina Skoczyńska. Jakże dobrze jej w bieli!

I zaczyna się opowieść o tym, jak życie doświadczało cnotliwą dziewczynę. Następuje retrospekcja. Wydarzenia toczą się wartko. Jak w komiksie. Brecht powiedziałby: oszuści oszukują, mordercy mordują, a "pedały" pedałują. I tak poznajemy całe życie Justyny. Wniosek z niego jeden: ludzie są źli. W życiu zaś nie tyle zły jest grzech, ile pech. Czy właśnie to było do udowodnienia?

2.

Myśli markiza de Sade są swoistym negatywem poglądów Jana Jakuba Rousseau.

O ile autor "Nowej Heloizy" sądził, że człowiek jest z natury dobry, psuje go dopiero społeczeństwo i cywilizacja, to autor "Nowej Justyny" twierdził, że jest wprost przeciwnie: człowiek jest z natury zły, a ogranicza się, hamuje swoje popędy pod wpływem rygorów, jakie nakłada nań społeczność. Gdyby de Sade poprzestał tylko na tej konstatacji, rzecz byłaby wysoce abstrakcyjna - i nie do udowodnienia. Aleć markiz z tezy tej postanowił wyciągnąć nauki praktyczne. Obserwując swoich współczesnych, zauważył, że - istotnie - Złu powodzi się dobrze, Cnota zaś jest pognębiana. Zahipnotyzowany swoją wizją świata, nie spostrzegł, że jego własny los przeczy powyższej tezie: najpierw, skazany na śmierć, siedział w Bastylii (od wykonania wyroku uratował go antyjakobiński zamach stanu), potem - uznany za psychicznie chorego - rezydował w ponurych murach zakładu w Charenton. Gdy tymczasem starszy odeń Voltaire - libertyn rzucający Bogu znacznie dowcipniejsze wyzwania - cieszył się sympatią tłumów i łaskami koronowanych głów. Co prawda, prześladowano również Filozofa z Ferney, ale były to prześladowania nieskuteczne. Za to skuteczna była praca "organiczna", którą prowadził autor "Kandyda", przekształcając ubogą wioskę w małe bogate miasteczko. Czyżby Opatrzność, bagatelizując doznawane zniewagi, w ten sposób wynagradzała Filozofa za jego pracowitość, humor i wiarę w Człowieka?

Choć Sade przegrał jako praktyk, to przecież nie można go lekceważyć. Zbyt wielki wywarł wpływ na myślenie paru pokoleń filozofów i artystów, aby zbywać go wzruszeniem ramion. A poza tym - czyż Człowiek nie jest "dwoistej natury"? A jeżeli tak, to autor "Justyny" przynajmniej w połowie ma rację.

Dlaczego więc Teatr Kameralny pokazuje Sade'a bezzębnego, upupionego bez reszty? Czyżby Pasolini nie stworzył filmu: "Salo czyli 120 dni Sodomy"?

3.

Domyślam się, że o wprowadzeniu "Justyny" do repertuaru w pewnym stopniu zadecydował sukces "Kandyda". Obie powieści - choć wyrażają różną filozofię - są jakoś tam podobne. Dlatego też Waldemar Śmigasiewicz, przyrządzając scenicznie "Niedole cnoty", postanowił pójść śladami Wojtyszki, inscenizatora powieści Filozofa z Ferney. Ograniczył dekoracje, wydarzenia poprzeplatał piosenkami. Ale jakże inny otrzymał rezultat! Narzekałem swego czasu, że Wojtyszko, musztrując aktorów, indywidualnie dał im małe szansę. Przyznaję teraz: w porównaniu z "Justyną" sceniczny "Kandyd" to arcydzieło. Nawet piosenki Wojtyszki - tak zabawne, pełne aluzji w "Kandydzie" - w "Niedolach cnoty" są bez dowcipu; wymuszone. A i aktorzy nie dość, że nie tworzą postaci, to i kostiumy noszą bez wdzięku. Cóż zatem pozostaje do oglądania. Pupa. Męska i żeńska. Tudzież biust. Owszem, wiele myśli Sade'a krąży wokół tyłka. Ale przecież tyłek ich nie zastąpi.

Gdybyż pień - wielorako scenicznie wykorzystywany; przy tym symbol falliczny - chciał być również choćby cieniem obelisku, na którym Francuzi umieszczali trzy pamiętne słowa: liberté, égalité, fraternité!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji