Artykuły

Markiz de Sade redivivus czyli złego obiecujące początki

Kiedy w 1972 roku opublikowano po raz pierwszy w Polsce "Niedole cnoty" markiza de Sade, w tłumaczeniu Jacka Trznadla, S. Zieliński, mocno zdegustowany lekturą tekstu, w taki sposób bezceremonialnie określił autora: "nudny, dość plugawy". To w istocie żałosne, że Sade - uznawany przez Jean-Jacquesa Fauverta za najwybitniejszego pisarza francuskiego - Sade, którego ideowe i artystyczne dziedzictwo stanowi dzisiaj wspólną własność społeczeństw cywilizowanych, w tym kraju, nie dość, że słabo znany, to jeszcze takie odbierał razy. Wydawało się. że z początkiem lat 70 zaistniała całkiem realna szansa na przyswojenie kulturze polskiej niezwykle kontrowersyjnej, ale przy tym bardzo poruszającej myśli "Boskiego Markiza".

Szansa ta jednak nie została wykorzystana. Powodów było wiele: oburzenia domorosłych moralistów, kojarzenie idei Sade'a z faszyzmem, lęk przed perwersjami. Mimo trzech wydań cieszącej się niesłabnącym powodzeniem, jedynej na gruncie polskim w pełni kompletnej i świetnie napisanej na temat pisarza i jego czasów książki Jerzego Łojka "Wiek markiza de Sade", statystyczny Polak nadal widzi w Markizie upiornego zboczeńca, który większą część swojego życia spędził w zakładach psychiatrycznych. Chociaż, gdy pada nazwisko "Sade", u wielu daje się zauważyć lubieżny grymas i chutliwe mlaskanie, wynikające zapewne z przeświadczenia, iż mowa tu li tylko o "klasyku pornografii".

W takiej oto przedziwnej atmosferze, jaka wytworzyła się wokół postaci i dzieła markiza de Sade, Waldemar Śmigasiewicz zdecydował się na wystawienie we wrocławskim Teatrze Kameralnym spektaklu pt.: "Justyna, czyli niedole cnoty", opartego na wspomnianych już "Niedolach cnoty" w przekładzie Jacka Trznadla. Trzeba przyznać, iż było to przedsięwzięcie, z wielu zresztą powodów - karkołomne.

Przede wszystkim, reżyser oparł się na napisanej przez Sade'a w 1787 roku noweli, w której autor ledwie zarysowuje rozwijaną w następnych dziełach koncepcję filozoficzno-światopoglądową. "Niedole cnoty" - to bardzo skromna i ostrożna zarazem uwertura do późniejszej apoteozy zbrodni perwersji i nihilizmu. W porównaniu do wydanej w 1795 roku "Filozofii w buduarze" - nawiasem mówiąc jest to utwór, który najlepiej nadaje się do przeniesienia na scenę - albo do pochodzącej z 1797 roku "Historii Julietty", to krótkie dziełko jest nad wyraz przyzwoite: niewiele w nim erotyzmu, a cóż dopiero ulubionych przez autora perwersji.

A oto następna przyczyna, dla której wystawienie "Justyny, czyli niedoli cnoty" okazało się bardzo trudne. Sztuka ta została zaprezentowana we Wrocławiu, gdzie uprzednio przedstawiono inscenizację Wolterowskiego "Kandyda". Dla wielu fakt, iż Wolter i Sade tworzyli w tej samej epoce, mógł rodzić przypuszczenie o powinowactwie myśli, uzupełnione w wypadku Markiza o nadzieję na znacznie większą pikanterię.

Tymczasem - nic bardziej błędnego! Wolter należał bowiem do meliorystów i podobnie jak Rousseau, karmił siebie i sobie współczesnych wiarą w ideał człowieka dobrego i szlachetnego. To nic, że w jego czasach - podobno "oświeconych" - palono ludzi na stosie, a w poprzedzających egzekucję torturach - łamano kołem, odrąbywano członki, rozrywano końmi; to nic, że struktura stanowa monarchii Burbonów sankcjonowała przerażający system kontrastów, wyzysku i przemocy; to nic, że naraziwszy się luksusowej kurtyzanie, chronionej immunitetem królewskim, można było pójść do więzienia, a spotykało to nawet wielkich arystokratów - to wszystko nie przeszkadzało Wolterowi być optymistą. Twierdził uparcie, iż mimo wszechwładnie unoszącego się zła, korupcji, wyuzdania i zbrodni, należy "uprawiać swój ogródek", ponieważ "wszystko jest jak najlepsze na tym najlepszym ze światów". Przy tak zarysowanej wizji rzeczywistości widz nie przeżywa intelektualnego niepokoju.

Dodawane pół żartem, pół serio krótkie passusy filozoficzne przyjmuje bez specjalnego wytężania umysłu, ochoczo daje się porwać rytmowi żywo zmieniającej się akcji, wychwytuje wszystkie komiczne elementy przedstawienia, pozostając do końca spektaklu w przeświadczeniu, iż dane mu było uczestniczyć we wspaniałej zabawie. I to jest to słuszne przeświadczenie, ponieważ Patriarcha z Ferney to przede wszystkim wielki szyderca: raczej kpi niż moralizuje, bardziej rozśmiesza aniżeli poucza. Reszta jest zasługą wspaniałej gry aktorów, którzy - jak się wydaje - bawią się w tej sztuce wcale nie gorzej od widzów. Gdy idzie o sposób rozumienia świata i człowieka - Sade stanowi absolutne przeciwieństwo Woltera.

I tutaj pozostający pod urokiem finezyjnego stylu i żartobliwego tonu autora "Kandyda" - odbiorca doznaje rozczarowania. Zamiast spodziewanych analogii, beztroskiego relaksu, wzbogaconego o ekscytujące elementy erotyczne - nużąca monotonia zła, przesłanie ideowe o jednoznacznie pesymistycznej treści, problemy zmuszające do refleksji. A wszystko dlatego, że Sade - na podstawie wnikliwej obserwacji realiów społeczno-obyczajowych epoki, uwiarygodnionych w pełni przez znane nam raporty ówczesnej policji, a także na podstawie faktów, zaczerpniętych z roczników zbrodni słynnego Pitavala - uznał w jednostce za najpierwotniejsze, bo przecież zgodne z Naturą, nie dobro, lecz zło, nie cnotę lecz występek, nie ideały reprezentowane przez Justynę - lecz pogoń za bogactwem, pragnienie władzy oraz chęć użycia, bez względu na to, czyim kosztem.

Jeśli z pomocą środków wyrazu artystycznego zwielokrotnić to i wyolbrzymić, odmalować w kolorach najczarniejszych, wówczas nie mamy już najmniejszych wątpliwości, że to przygnębiający koszmar. Ale na tym nie koniec. Bo jeśli zgodzimy się co do tego, że natura ludzka jest w swojej istocie niezmienna, że mimo dokonujących się przemian w dziedzinie kultury materialnej i duchowej, człowiek pozostaje przede wszystkim egoistą, katem poszukującym swojej ofiary, to wtedy poglądy Markiza de Sade zdają się przybierać postać zasad uniwersalnych, prawd jakże gorzkich, ale oczywistych, choć te ostatnie najtrudniej są uświadamiane.

W tym miejscu pojawia się najistotniejsze pytanie: Czy sztuka przypadkiem nie staje się oskarżeniem, czy nie jest zbyt poważnie adresowana do widza? A może powinien on odczuwać pewien rodzaj metafizycznego niepokoju, może powinien czuć się współodpowiedzialny? Na nic nie przydaje się końcowe "odwołanie zbrodni", bo przecież niesprawiedliwość, przemoc i okrucieństwo istnieją dzisiaj w skali znacznie bardziej powszechnej i spektakularnej niż kiedykolwiek.

Obawiam się jednak, że będzie dominować postawa świętego oburzenia. Wiadomo, że zło ciągle nas osacza, że częstokroć mu ulegamy, ale po co zaraz o tym mówić, w dodatku - tak głośno i dobitnie! Sade wszelako był innego zdania: sama wiedza na temat potęgi niegodziwości nie wystarcza - trzeba o tym rozprawiać. W zakończeniu "Historii Julietty" napisał: "Jakkolwiek by się tego obawiali ludzie, filozofia powinna powiedzieć wszystko". W tym jednym stwierdzeniu zawarty jest cały sens twórczości Markiza. Ono zarazem zaświadcza jego wielkość, polegającą na bezkompromisowym, nieustępliwym, wręcz fanatycznym dążeniu do odsłaniania i ukazywania w człowieku tego, o czym inni woleli milczeć.

Adaptacja sceniczna "Niedoli cnoty" postawiła przed reżyserem i aktorami wcale niełatwe zadanie. Sprawą bodaj najważniejszą stało się uchwycenie osobliwego klimatu pisarstwa Markiza, przetransponowanie go na język teatru, wymyślenie takiej formuły estetycznej, która stanowiłaby ewidentne przeciwieństwo Wolterowskiego "Kandyda". Chodziło o podkreślenie w każdym, nawet najdrobniejszym szczególe, ponurej atmosfery, owego czarnego kolorytu dzieła pisarza. Fakt, iż po raz pierwszy w kulturze polskiej Sade miał gościć m scenie jako autor podkreślał doniosłość tego przedsięwzięcia. Czy i o ile udało się je zrealizować?

Jeśli dobrze odczytałem zamysł reżysera, to cała problematyka "Niedoli cnoty" Sade'a została podporządkowana ukazaniu zjawiska przemocy. Sądzę więc, iż mimo celowego uwypuklenia jednego z wielu zagadnień, mimo stosunkowo skromnych enuncjacji filozoficznych, wiernie oddano sens postawy ideowej Markiza. Szkopuł jednak w tym, że niezdecydowanie - powiedziałbym nawet, z dużą dozą ostrożności - przeprowadzono ten zamiar na płaszczyźnie gry scenicznej. Aktorzy jakby nie pokonali nurtujących wątpliwości, a przecież powinni grać śmielej zmniejszając osobisty dystans do kreowanych postaci.

Dyskusyjna pozostaje sprawa umieszczenia w scenariuszu piosenek. Ten element, bardziej musicalowy aniżeli brechtowski, może budzić zastrzeżenia w zestawieniu z tekstem Sade'a. Bardzo możliwe, że jest to kolejny przejaw pewnej mody, jaka ostatnio zapanowała pod tym względem w teatrze. Sądząc po treści owych piosenek, chodziło zapewne o uwspółcześnienie autora. Nietrudno w nich dostrzec ukryte aluzje, sarkastyczne, a także pełne goryczy stwierdzenia, przywołujące na pamięć wydarzenia z rodzimej, najnowszej historii. Osobne miejsce należy poświęcić ciekawym pomysłom scenograficznym. Wszystkie ruchome rekwizyty odpowiadają nie tylko charakterowi akcji scenicznej, ale - co ważniejsze - współbrzmią z koncepcją Natury Sade'a: symbolizują odwieczny ruch materii, a zarazem podkreślają wir raz po raz wygłaszanych idei.

Istnieje wszak powód natury zasadniczej, dla którego wystawienie "Justyny czyli niedoli cnoty" należy uznać za przedsięwzięcie godne odnotowania. Spektakl ten wzbudził ponowne zainteresowanie pisarzem i jego twórczością. Możliwe, że po inscenizacji wrocławskiej nastąpią dalsze próby adaptacji utworów Markiza dla potrzeb sceny. Wiadomo mi skądinąd, że będą się ukazywać kolejne, dotąd nie publikowane dzieła Sade'a. Tak więc rysuje się interesująca perspektywa drugiego etapu recepcji myśli Markiza de Sade w kulturze polskiej. A sztuka, przygotowana przez Waldemara Śmigasiewicza - bez względu na kontrowersje, jakie może wywoływać - stanowi na tej drodze obiecujący początek. Najciekawsze jednak - dopiero przed nami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji