Artykuły

Jak nie ugotuję zupy, nie mogę spać

Łączy obowiązki mamy i żony z tymi zawodowymi. Potrafi w środku nocy, po spektaklu, zabrać się za gotowanie zupy. Silna i zdecydowana, ale bywa też "blondynką". O MARCIE BIZOŃ - krakowskiej aktorce filmowej, teatralnej, piosenkarce śpiewającej w pięciu językach - pisze Katarzyna Janiszewska.

Kiedy Kazimierz Kutz obsadzał ją w roli Jadwigi w "Sławie i chwale", powiedział: Marta, dla ciebie role powinny być specjalnie pisane. Jesteś aktorką charakterystyczną.

I nie chodzi tu o urodę. Ale o rodzaj energii, temperamentu, jaki ma w sobie. Niby drobna brunetka, ale bije z niej siła i zdecydowanie. Na scenie Marta Bizoń - bo o niej tu mowa - woli śmieszyć, niż smucić. Chętnie grywa w farsach. Często bywa tą porzucaną albo knującą intrygi, rzadko słodką idiotką. Choć w życiu zdarza się jej bywać "blondynką".

- Zatrzymałam się na etapie MP3 - przyznaje. - Więc jak mam coś kupić w sklepie komputerowym, to pokazuję sprzedawcy na migi: że taki kabelek, do takiego otworka - śmieje się.

Za to jeśli chodzi o rodzinę, zamienia się w lwicę, z kopniaka otwiera drzwi i mocnym głosem mówi, o co jej chodzi.

Nie wiadomo, jak to robi, ale zawodowe obowiązki doskonale godzi z rolą przykładnej pani domu. Jest mamą Mateusza i Matyldy. I o ile ich tata jest od rozpieszczania i pozwalania na wszystko, to ona ustala reguły i trzyma towarzystwo w ryzach. Potrafi wrócić w środku nocy ze spektaklu i wziąć się za gotowanie zupy, czy sprzątanie kuchni. - Kiedy wiem, że nie mam na jutro obiadu, że ubrania nie poprasowane, że dzieci nie odrobiły zadania, to nie mogę zasnąć - tłumaczy.

Jest zakochana w muzyce. Nie wyobraża sobie życia bez piosenki. Śpiewa w pięciu językach: po włosku, francusku, angielsku, polsku i w jidysz. Tą miłością zaraził ją prof. Mieczysław Grąbka. Na II roku studiów miała zaśpiewać piosenkę "Kabaret", ubrana w gorset. I tak się krępowała, że od kolegi pożyczyła kolażówki. Profesor wybuchnął śmiechem, a później kazał jej zdjąć idiotyczne spodenki. Przełamała wstyd.

- Na dyplom wystawialiśmy musical "Chicago" - opowiada Bizoń. - To była polska prapremiera. Razem z Ewą Kaim grałyśmy w nim główne role. Przedstawienie robiło furorę, do szkoły teatralnej przychodziły tłumy.

Kiedy rodzice (mama prowadziła biuro turystyczne, więc mała Marta zjeździła całą Polskę, tata pracował jako technolog) dowiedzieli się, że chce zostać aktorką, trochę się bali. Bo tyle się nasłuchali, że trzeba zapłacić, żeby się dostać na studia.

- A to najsprawiedliwszy egzamin na świecie - zapewnia Bizoń. - Jeśli człowiek nie ma tego czegoś, co zainteresuje komisję i co będzie porywać tłumy, to się nie dostanie. A jeśli się dostanie przez protekcję, pierwszy rok zaraz to zweryfikuje.

Za pierwszym razem się nie udało. Przygotowała 24-wersowy utwór o Janie Pawle II. Komisja pozwoliła jej dojść do czwartej zwrotki. Ale widać tak miało być. Bizoń wierzy, że nic nie dzieje się bez przyczyny, wszystkim rządzi przeznaczenie. Przez rok studiowała polonistykę i spróbowała jeszcze raz stanąć przed komisją.

Po szkole teatralnej zraziła się do castingów. Przez niedomknięte drzwi usłyszała, że aktorka do roli jest już wybrana. Ale trzeba zrobić zdjęcia próbne, żeby się faktury zgadzały.

- Nikt nawet nie zwracał uwagi na te dziewczyny, które stawały przed kamerą - mówi. - Poczułam się najbardziej oszukaną osobą na świecie. Miałam głowę pełną marzeń, a to było pierwsze zderzenie z rzeczywistością. Jak uderzenie młotem.

Z mężem Robertem Luberą, artystą muzykiem (w domu mają siedem gitar!) poznali się w nietypowych okolicznościach. Pewnego dnia pojechała do miejscowości Końskie na koncert Kasi Gaertner.

- Za kulisami zobaczyłam faceta z gitarą, po prostu cud-miód - przypomina sobie. - A za chwilę spotykam go w toalecie. Próbuję coś zagadać, pożartować. No i tak myjemy sobie ręce, ja mówię, że nie mam czym wracać do Krakowa. A on, że właśnie tam jedzie. "A zabierze mnie pan"? "Oczywiście".

Okazało się, że mieszkają tuż obok siebie, na ul. Józefa i Izaaka. Poszli jeszcze razem na piwo do Singera. A później się pożegnali i tyle. Przez miesiąc się nie widzieli. Aż tu, pewnego razu odprowadzała swoją serdeczną przyjaciółkę Krystynę Podlewską na lotnisko, na samolot do Londynu. Wsiadają do taksówki, idzie on.

- Mówię: Krysiu, to ten, z wyjazdu. No i dalej, to już było trochę jak w tej scenie z "Misia": Och, proszę pana, taka jestem nieubrana - którą grała Krysia. Teraz też wyskoczyła z taksówki i zawołała: haloooo, proszę pana, bo ja o panu tyle słyszałam. I załatwiła mi randkę.

Mąż jej jest menedżerem, zajmuje się kontraktami, umowami, finansami. Ona tylko wybiera sukienkę, wychodzi na scenę i śpiewa. Czasem trudno jest płynnie przejść z poziomu menedżer - artysta na poziom mąż - żona. Ale są już razem 12 lat, i choć nie obywa się bez drobnych kłótni, bo coś trzeba odwołać, coś się w grafiku nie zgadza, to koniec końców zawsze się dogadują. - Pierwsza wyciągam rękę do zgody - mówi Bizoń. - Nie potrafię długo dusić w sobie złości, chcę rozwiązać problem od razu.

Krakowska publiczność ją uwielbia. A ona nie zamieniłaby Krakowa na Warszawę. Lubi tu pracować, takie właśnie tempo życia jej odpowiada. Nie zazdrości sławy koleżankom celebrytkom. Tej sławy z kolorowych czasopism i forów internetowych, gdzie zajmują się wyłącznie tym, czy buty pasują do torebki, albo z kim się ostatnio aktorka spotyka, a nie jej grą.

- Ja bym tak nie mogła, chyba bym zwariowała, umarła, gdybym o sobie miała czytać coś takiego - mówi Bizoń. - Artyści, to wrażliwi ludzie. Przeżywają wszystko, pierwsze chwile po ciosie są najstraszniejsze. Mnie cieszy, kiedy ktoś na ulicy podejdzie, powie: Pani Marto byłem na pani spektaklu, bardzo mi się podobał. Jestem lokalnym "produktem". I taka popularność w zupełności mi wystarcza.

Wakacje najbardziej lubi spędzać w swoim rodzinnym mieście, w Wadowicach. Pięć lat temu wybudowali z mężem drewniany domek, w samym parku krajobrazowym. Zaszywają się tam z dziećmi na dwa miesiące.

- Za każdym razem, kiedy przyjeżdżamy, to coś przestawiam, przemeblowuję, ponieważ w tym się realizuje moja artystyczna dusza - opowiada. - Mąż się śmieje, że pięciu minut nie mogę w miejscu usiedzieć. Grecja i Turcja już się nam nie podoba, bo tu mamy prawie wszystko. Jeszcze jakby była plaża i woda przed domem, to by był full wypas.

***

M jak musical i tylko musical! Aktorka jest w nim zakochana po uszy. Ubolewa jednak, że choć Kraków ma potencjał i wiele fantastycznych śpiewających aktorek, wcale tego nie wykorzystuje. Ciągle brakuje pieniędzy na kosztowne przedstawienia.

A jak ADHA. Aktorka żartuje, że gdyby urodziła się teraz, to pewnie by tę przypadłość u niej zdiagnozowano. Od dziecka energiczna, kreatywna, rozśpiewana. Zawsze wszędziej jej było pełno. I zawsze miało być tak jak ona chce.

R jak rosół, który gotuje. Ma też w repertuarze pomidorową, racuchy, kotleciki, sałatki. Sama przepada za makaronami. Najlepiej z rukolą, suszonymi pomidorami, i serem. No a jeśli do tego jest jeszcze lampka czerwonego wina, nic więcej nie trzeba.

T jak temperament. Komisja egzaminacyjna ze szkoły aktorskiej uznała, że jej go brakuje. I tak wpis znalazł się w jej papierach. Ale wcale nie żałuje tej pierwszej porażki. Udało się jej za drugim razem i trafiła wtedy na wspaniałych ludzi na roku.

A jak Antygona, którą grała w sztuce Sofoklesa w reż. W. Nurkowskiego. Była też wiedźmą w "Makbecie" (reż. J. Stuhr) i Panną Młodą w "Krwawych godach" (reż. J. Szurmiej). Teatr to jej żywioł. Ale marzy też o fajnej roli filmowej.

B jak biesiadne piosenki. Gdy była mała, śpiewnik z nimi znała na pamięć. W wakacyjne wieczory, przy ognisku wszyscy razem rodzinnie muzykowali. Bo muzykę artystka ma we krwi. Mama śpiewała w chórze kościelnym, tata grał na gitarze.

I jak. "I jak można nie zagrać w Kurozwękach, kiedy ma się nazwisko Bizoń?" - zapytała koncertując w pałacu u swoich dobrych przyjaciół Popielów. Najpierw odnowili odzyskany, rodzinny dworek, później założyli tam hodowlę bizonów.

Z jak znak zodiaku. Jej to Wodnik - idealista o bujnej wyobraźni, łatwo odrywa się od spraw konkretnych. Opiekuńczy, można na nim polegać. Idzie przez życie własną drogą, odstając od środowiska.

O jak ojciec. Powiedział jej "Najbardziej w życiu ty mi się udałaś". Rodzice nigdy nie mieli z nią problemów. Ale bardzo marzyła o rodzeństwie, więc swoje zabawki rozdawała innym dzieciom.

N jak nerwus. Aktorka przyznaje, że jest choleryczką, szybko się denerwuje. Ale walczy z tym jak może, bo wie, że jak się kogoś zrani, to nawet najszczersze "przepraszam" do końca tego nie cofnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji