Artykuły

Spokojny Jubileusz

Zaczyna się zabawnie, choć rzecz dzieje się na cmentarzu. Chłopak, któ­ry przed chwilą przeskoczył ogrodze­nie, pod osłoną nocy sprayem wypisuje napisy. Arnold, wyłoniwszy się z gro­bu, uprzejmie zwraca mu uwagę, że "do gazu" pisze się osobno.

Jurgen ucieka. Umarli zostają, wio­dąc rozmowy o pogodzie, o nosie, który komuś odpadł minionej niedzieli, o po­całunku sprzed 50 lat. Aurę lekkiego niepokoju w czarny kabaret wprowadza nerwowa reakcja Lotty na dźwięk tele­fonu, przez który Jurgen mówi "te same dyrdymały" o Żydach. Bo jesteśmy na cmentarzu żydowskim: miejscu spotkań ofiar i katów, związanych holocaustem.

George Tabori, "węgierski Żyd z angielskim paszportem, który pisze po amerykańsku", a pracuje w Nie­mczech, uchodzi za mistrza w podej­mowaniu kłopotliwych tematów z naj­nowszej historii.

"Nieważne, czy Tabori jest Żydem znudzonym monotonią i nabożeństwem w traktowaniu "tematu żydowskiego", czy też po prostu dostrzega całkowitą propagandową nieskuteczność patosu w dzisiejszym cynicznym świecie, dość że z poważnych spraw robi sobie jaja" - pisał o autorze "Jubileuszu " Maciej Pawlicki. Niewybredne dowcipy o tym, jak zmieścić dwudziestu Żydów w volkswagenie, sąsiadują z babcią, której zmiażdżono oczy. Z dwadzieściorgiem powieszonych dzieci. Z szacowaną na "jakieś pięćset marek" ceną trady­cyjnej egzekucji, która tłumaczy ko­nieczność systemu masowego. Ze śnie­giem, który spadł tamtego Bożego Na­rodzenia. Szkolnym wypracowaniem na temat Adolfa Hitlera. I miłością młodej Żydówki do młodego nazisty. Dla patosu nie ma tu miejsca. W luźno skonstruowanej sztuce mieszają się po­stacie żywych i zmarłych, śmiech i łzy, czas przeszły i obecny, realizm i surrealizm, logika i absurd. Jedynym porządkiem wobec głównego, acz nie nazwanego wprost tematu, wydaje się chaos ludzkich emocji wobec różnych wątków tej samej historii. Wziętych zawsze w jakiś nawias: groteski, hu­moru lub inny znak dystansu.

"Jubileusz" Taboriego po raz pier­wszy wystawiono 14 lat temu. W nie­spełna rok od polskiej prapremiery w sopockim Teatrze Atelier i po ko­lejnych inscenizacjach wystawia go te­atr zielonogórski.

Po "Drodze w ciemności" Roberta Gawłowskiego to kolejna współczesna sztuka w repertuarze lubuskiej sceny. I kolejna - o holocauście. Czy nie za wiele jak na kilka miesięcy jednego sezonu? - docieka widz.

Jedynie sceniczna realizacja pozwala ocenić, czy warto było mierzyć się z wyeksploatowanym na różne sposoby te­matem. Warto, myślę, podjąć go po raz wtóry, jeśli tylko daje możliwość wy­rwania widza z błogiego stanu spokoju, jaki daje ustalony obraz świata. Warto ów spokój zburzyć, zmuszając do nie zadanych dotąd pytań, pokazując ina­czej obraz na pozór dobrze znany.

Czy się to powiodło twórcom zielo­nogórskiego spektaklu?

Zacznijmy od scenografii. Ryszard Kaja zabudował scenę kameralną niesłychanie gęsto. W pierwszym pla­nie umieścił zapuszczony cmentarz z osobnym dla każdego nagrobkiem. Otoczył nekropolię wysokim płotem. Z surowych desek, znad których - w drugim planie - widać okna domów po lewej i prawej stronie (czy po­trzebny jest ten znak toczącego się opodal życia, skoro po przeciwnej stronie siedzi najżywszy z możliwych jego znaków, czyli widz?) - Przez ten płot przełazi Jurgen, przywołując do Życia uśpione upiory.

Reżyser - wierny autorowi - przenosi na scenę kolejne sceny sztuki, wypeł­nione strzępami wspomnień ofiar i ka­tów. Jest trochę jak w telewizyjnym dzienniku, w którym zbrodnia przeciw ludzkości sąsiaduje z kolejną operacją plastyczną gwiazdy pop rocka.

Wszystko jednako ważne i nieważne. Wszystko z jednakim trudem przebija się przez stępiała wrażliwość telewidza, bezmyślnie wgapionego w ekran.

W teatrze aktorzy nie szczędzą środ­ków, by skupić uwagę na "swoim" fragmencie całości. Wrażenie krzy­kliwych ponurych kukieł z czarnego kabaretu przełamuje Elżbieta Donimirska, opowiadająca o absurdalnej śmierci w budce telefonicznej pośród miejskiego tłumu. Spokojna, na po­zór beznamiętnie inscenizowana opowieść, tchnie siłą wewnętrznej emocji. Może dzięki skupieniu, któ­rego - mam wrażenie - w gęstym od słów i znaczeń spektaklu zabrak­ło? W pamięci zostaje jeszcze kilka scen, jak ta z udziałem Magdaleny Ostolskiej, która łamiąc kolejne ołó­wki, odlicza dwadzieścia krótkich dziecięcych biografii. Ale całość nie przewraca do góry nogami owego obrazu świata, z którym przyszliśmy do teatru. I z którym go opuszczamy. Po drodze omijając grupę młodych kibiców skandujących nazwę klubu i słowo "psy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji