Artykuły

Różewicz uśmiechnięty

Wrocław zabrał katowickiemu Śląskowi Tadeusza Różewicza. Teatr osiedliny poety w stolicy Dolnego Śląska powitał premierą "Śmiesznego staruszka". Helmut Kajzar, reżyser przedstawienia wrocławskiego, wraz z Wojciechem Siemionem, od nowego sezonu aktorem wrocławskiego Teatru Polskiego, przygotowali autorowi prezent wprawdzie szczery, ale trochę kłopotliwy. Pokazali teatr, który jest z ducha Różewiczowski, ale i trochę Różewiczowskie wizje teatralne próbuje ośmieszać. Moralizatorstwo Różewicza ujęli w przewrotny cudzysłów ironiczny. Marzenia teatralizacyjne Różewicza posłusznie przenieśli na scenę, z tak jednak naiwnym - a przecież złośliwym - uśmieszkiem, że poezja brzydoty Różewicza przemieniła się w poezję kiczu teatralnego. Broń Boże, nie w sposób obraźliwy było to pomyślane. Szukając stylu teatralnego dla tekstów dramatycznych Różewicza odnaleźli - nie wiem, czy właściwy, i nie wiem, czy i na przyszłość przydatny - klucz inscenizacyjny, który pozwala wyciągnąć Różewicza ze ślepego zaułka, do którego się autor "Kartoteki" ostatnio zaplątał.

Różewicz chce pomóc ludziom. Chce, żeby byli lepsi, prawdziwsi, bardziej ludzcy. Nie namawia ich oczywiście do tego, by stali się aniołami; to jest przecież druga krańcowość odczłowieczonej natury ludzkiej. Chce tylko, by nauczyli się odróżniać rzeczy ważne od blichtru życiowego, fałszywej pozy, martwej konwencji, społecznej, towarzyskiej, życiowej - to już obojętne. W tym celu straszy ludzi wizjami ich przerażającego życia codziennego. Przywołując pamięć lat wojny - okresu, w którym jego pokolenie przeszło najdotkliwszą próbę człowieczeństwa - pokazał w "Kartotece" jałowość codziennego bytowania. Dalszym ciągiem "Kartoteki" była "Nasza mała stabilizacja". Z tego samego kręgu wyrastał "Wyszedł z domu" (to przecież w "Kartotece" mówi się: "Wyszedł z domu", proszę sobie odnaleźć ten cytat), potem "Spaghetti i miecz", "Moja córeczka" - wreszcie apokaliptyczna wizja życia codziennego zawarta w "Starej kobiecie". Straszy ludzi, ale widzi jednocześnie, że efekt tego jest mizerniejszy, niżby się spodziewał. Szuka winnych: palcem wskazuje na teatr. Na teatr, który jego sztuki wystawia (to przecież Różewicz powtarzał ze złością, że sztuki jego grać potrafią tylko teatry studenckie) i na teatr, który nie potrafi wyrazić spraw najprostszych (spowiedzią z tego jest "Akt przerywany"). A prócz tego robi coś jeszcze: potęguje efekty. Tworzy coraz straszniejsze wizje. Używa coraz mocniejszych argumentów. Straszy coraz bardziej zawzięcie, zapamiętale, desperacko. Wrażenie grozy ma jednak swoje granice. Po jej przekroczeniu człowiek staje się śmieszny. Przed śmiesznością jest tylko jeden ratunek: dostrzec ją - i samemu się roześmiać.

"Śmieszny staruszek" we Wrocławiu jest śmieszny. Nie tylko dlatego, że jest oprawiony w ironiczną ramę: na początku pielęgniarz karmi śmiesznego staruszka kawiorem, na końcu - Wojciech Siemion, wypowiadając słowa "sam opuszczę" (salę sądową - u autora) opuszcza spodnie, co o sekundę poprzedza opuszczenie kurtyny teatralnej. Śmieszna, ale przez to właśnie groźna (proszę pomyśleć, co by było, gdyby odwrócić kolejność zależności) jest sama spowiedź staruszka. I śmieszny - bo kiczowaty, ale świadomy efektu kiczowatości - jest teatr, który się dzieje wokół śmiesznego staruszka: kukła kobieca ze złotymi włosami zawieszona nad sceną, sędzia, którym jest w pierwszej części damski manekin, w części drugiej manekinowata kobieta, gimnastyczki ćwiczące zapamiętale na scenie, bawiące się dziewczynki, pochód aniołów, teatralny śnieg sypiący się ze sznurowni etc. I śmieszny jest Wojciech Siemion, zeznający ze śmiertelni, trochę agresywną powagą jako śmieszny staruszek przed sądem. Wszystko jest tak, jak chciał tego Różewicz. Nie przypadkiem w programie na pierwszym miejscu wydrukowane są didaskalia wstępne do "Śmiesznego staruszka". "Należy unikać wszelkich elementów groteskowych". Tak właśnie - prawie tak - jak jest w teatrze, chciał tego Różewicz. Mam nadzieję, że chciał również tego "prawie". Owej "prawie" grozy, w cudzysłowie teatralnym.

Jest to, zdaje się, ważna w dziejach teatru Różewicza premiera. Nie tylko dlatego, że oglądamy dobry, w swej przewrotności interpretacyjnej mądry teatr. Ze znaczącą rolą Wojciecha Siemiona. I nie dlatego, że jest to jedno z niewielu przedstawień Różewicza, na które publiczność dobija się niecierpliwie do drzwi. Także dlatego, że wyciąga autora ze ślepego zaułka, do którego się sam zabłąkał, albo do którego - nie umiem zgadywać, jak było naprawdę - zaprowadzili go dotychczasowi inscenizatorzy. Zaułka, w którym udzielano z miną śmiertelnie poważną (i przy użyciu rozlicznych przyrządów do straszenia ludzi) nauk moralnych. Kajzar z nauk moralnych nie zrezygnował, ale pomógł Różewiczowi w zdobyciu się na wyzwalający uśmiech.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji