Artykuły

Realizm magiczny

Opowieść o imigrantach próbujących wpasować się w irlandzką społeczność - o spektaklu "Once" w Phoenix Theatre w Londynie pisze Agnieszka Serlikowska z Nowej Siły Krytycznej.

Phoenix Theatre jest jednym z wielu londyńskich teatrów wystawiających musicale. Wciśnięty w zatłoczone ulice brytyjskiej stolicy, przyciąga uwagę neonem promującym spektakl "Once". Ogromne plakaty, teatralny sklepik, blichtr świateł - wszystko wskazuje na to, że widzów czeka kolejne imponujące, ale błahe w treści muzyczne widowisko. Wrażenie to jednak znika, gdy tylko zajmie się miejsce na widowni.

Wchodząc do teatru widz znajduje się nagle o krok od dublińskiego pubu. Scena została zaaranżowana na bar, w którym naprawdę można zamówić drinka. Gdy początkowo nieśmiali widzowie zaczynają korzystać z tej - nawiasem rzecz biorąc - drogiej okazji, dołączają do nich aktorzy. Rozbrzmiewają wykonywane przez nich tradycyjnie brzmiące irlandzkie piosenki. Trudno zauważyć granicę między tym barowym recitalem a początkiem spektaklu. Widzowie-klienci pubu nagle znikają ze sceny. Pozostaje na niej jedynie Mężczyzna śpiewający przy akompaniamencie gitary "Leave".

Gdy w 2006 roku na ekrany kin trafił niskobudżetowy irlandzki film muzyczny, trudno było przewidzieć, że 6 lat później jego sceniczna adaptacja znajdzie się na Broadway'u. Quasi-dokumentalna opowieść o dublińskim spotkaniu dwojga niespełnionych muzyków podbiła serca krytyków i widzów. Podobnie stało się z musicalem scenicznym. Broadwayowski spektakl został nagrodzony aż 8 Tony Awards, w tym za: najlepszy musical, reżyserię (John Tiffany) i libretto (Enda Walsh). W lutym 2013 r. musical miał swoją premierę w Dublinie, a miesiąc później - na West Endzie.

"O życiu, które nie chciało być musicalem" - zapowiedź Grażyny Torbickiej przed emisją filmowego pierwowzoru wydaje się odzwierciedlać treść spektaklu. Trudno mówić tu o musicalowym happy-endzie, ciężko o klasycznej opowieści o miłości. Ponad dwugodzinny spektakl wydaje się tylko wycinkiem z życia bohaterów - słodko-gorzkim doświadczeniem próby zmiany swojego życia, wspólnego tworzenia muzyki, niepowtarzalnej, choć chwilowej relacji między dwojgiem ludzi.

Mężczyzna jest po przejściach - dziewczyna zostawiła go i wyjechała do Nowego Jorku. Kobieta, porzucona przez męża, została sama z matką i córką. On jest Irlandczykiem, naprawiającym odkurzacze, ona - imigrantką z Czech. Oboje są świetnymi muzykami i kompozytorami - Mężczyzna gra na gitarze, Kobieta - na pianinie. Stopniowo poznajemy ich otoczenie: bankiera niezbyt przepadającego za swoją pracą, czeskich imigrantów uczących się angielskiego podczas oglądania telenowel. Bo "Once" to nie tylko opowieść o miłości. To również opowieść o imigrantach, próbujących wpasować się w irlandzką społeczność. To historia ludzi niespełnionych, którzy przegrali walkę o marzenia.

"Wszyscy mamy akcenty" - mówi Mężczyzna twardą irlandzką wymową do Czeszki, która tłumaczy się ze swoich kompetencji językowych. Spektakl dotyka aspektu imigracji, wielobarwnego językowo społeczeństwa, koegzystencji ludzi pochodzących z różnych kultur. Kwestii, która jest wyraźnie widoczna na gwarnej, londyńskiej ulicy nieopodal teatru. Czesi w "Once" nie są jedynie sympatycznymi obcokrajowcami. To ludzie zmagający się z barierą językową, borykający z brakiem możliwości awansu mimo odpowiednich kwalifikacji (Andre). Ciekawym rozwiązaniem jest wprowadzenie podczas dialogów między imigrantami napisów w języku czeskim. Szkoda, że nie zdecydowano się na odwrotny zabieg - uczyniłoby to spektakl jeszcze bardziej realnym.

Próżno szukać w "Once" orkiestry i dyrygenta. Wszystkie utwory wykonywane są przez aktorów na żywo. Musical definiowany jako współistnienie dialogu, tańca i piosenki staje się w ten sposób pełniejszy, a muzyka jawi się jako pełnoprawny bohater spektaklu. W tym kontekście najbardziej zapadają w pamięć choreografie do "The North Strand" i "The Hoover Man", w której aktorzy grają i tańczą wraz z m.in.: skrzypcami, ukulele, akordeonem, wiolonczelą, czy mandoliną.

Bez wątpienia za sukces "Once" odpowiadają przede wszystkim autorzy słów i muzyki czyli Glen Hansard i Markéta Irglová - odtwórcy głównych ról w filmie. Wydaje się, że ich sceniczni koledzy Declan Bennet i Zrinka Cvitešić - sprostali wysoko postawionej poprzeczce, tworząc pełnokrwiste - choć może nieco zbyt atrakcyjne - postacie.

Gdzieś z tyłu głowy pozostaje pytanie: "Po co?". Po co tworzyć kolejny musical na podstawie filmu? W tym przypadku wydaje się, że twórcy podjęli dobrą decyzję. Autor libretta Enda Walsh, rozbudowując na potrzeby musicalu filmowy scenariusz, pogłębił społeczne aspekty pierwowzoru. Wzbogacił "Once" o ciepły, nienachalny humor. Rzadko powstają musicale, których akcja toczy się w czasach, w których żyjemy. Wolne od lunaparkowego blichtru i często na siłę dopisanego happy endu. Jednocześnie jednak niepozbawione magii, której źródłem jest przede wszystkim muzyka. Pozbawiona cukierkowych tonów, surowa, prawdziwa, a jednocześnie ciepła i delikatna. Taka jak cały spektakl. W tym kontekście, mimo zdarzających się banalnych dialogów, nie dziwią nagrody przyznane temu musicalowi i żywiołowa reakcja publiczności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji