Artykuły

Filoktet - ładny drobiazg?

"Filoktet" w reż. Barbary Wysockiej w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Elżbieta Baniewicz w Twórczości.

W pierwszych chwilach słychać niepokojący riff gitarowy, nikle światło przenika przez kłęby mgły zaścielające scenę. Powoli nasyca się ona kolorem słońca i odsłania duży, jasny podest ustawiony pochyło ku widowni. Na otoczonym pustką płachetku przestrzeni żyje Filoktet, król Tesalii. Dziewięć lat temu wraz z Grekami brał udział w wyprawie na Troję, ale na małej wysepce Chryse ukąsił go wąż. Noga nie chciała się goić i straszliwie cuchnęła, a krzyki cierpiącego uniemożliwiały towarzyszom wyprawy sprawowanie świętych obrzędów wymagających ciszy. Odyseusz uprosił dowódców, by chorego porzucić na wyspie Lemnos. Dla Greków podstawową wartością człowieka była jego użyteczność, ułomnych strącano ze skały lub zostawiano swemu losowi. Filoktet przeżył. Pił wodę ze źródła i jadł mięso ptaków ustrzelonych łukiem sławnego Heraklesa. Dostał go w nagrodę za podpalenie stosu Heraklesa na górze Ojta; przysiągł też, że nie zdradzi miejsca jego pochówku.

W pierwszej scenie dramatu Sofoklesa na Lemnos przybywają dawni towarzysze wyprawy. Wojna się przedłuża, Helenos, brat bliźniak Kasandry, obwieścił Grekom, że miasto Parysa, w którym więzi Helenę, nie zostanie zdobyte, dopóki nie przybędzie Filoktet ze strzałami Heraklesa. Cudowny łuk zmienił się w rodzaj wartościowego narzędzia. Odyseusz jako trzeźwy pragmatyk i polityk wraz z synem Achillesa, Neoptolemosem, skuszonym wizją chwały, płyną, by zdobyć oręż zwycięstwa. Chociażby podstępem, dobrowolnie samotnik z wyspy luku nie odda, nienawidzi zdrajców, którzy go skazali na dziesięć łat cierpień i odosobnienia.

Na białym kwadracie podestu Filoktet (Marcin Czarnik), młody człowiek w dżinsach i bluzie z kapturem spotyka Neoptolemosa (Adam Szczyszczaj), rosłego chłopca w puchowej kurtce, który podjął się misji zdobycia łuku. Obdarty młodzieniec pełen żalu do tych, którzy go porzucili na pastwę losu, nie ukrywa dumy ze swego moralnego zwycięstwa. Przybysz stara się pozyskać jego zaufanie: także został oszukany przez Odysa, który zabrał mu spadek po ojcu - kosztowną zbroję. Dziesięcioletnia samotność zahartowała ciało i umysł Filokteta, ale nie nauczyła fanatyzmu. Jest pełen wątpliwości i choć czuje się ofiarą, nie chce być męczennikiem. W pierwszym odruchu, jakby pokonywał samotność, oddaje łuk Neoptołemosowi, chce jak najszybciej wyjechać z Lemnos. Po namyśle jednak odbiera broń, tłumacząc, że chora noga źle zniesie trudy podróży. Naprawdę zdrada towarzyszy tkwi w świadomości jak cierń; hamuje czyny, wiarę w uczciwe intencje innych, zakleszcza w stuporze odmowy.

Neoptolemos, by ściągnąć Filokteta pod mury Troi, obiecuje mu powrót do rodziny i chwałę zwycięstwa, czyli to, na czym jemu samemu zależy najbardziej, jest wystarczająco próżny, by uwierzyć w niezbędność swej osoby. Gdy na białej płaszczyźnie maluje czarną farbą imiona bohaterów wojny trojańskiej - Agamemnon, Troilus, Priam - Filoktet kurczy się w sobie. Jakby w przeczuciu, że zostanie dopisany do tej listy poległych. Chwila lęku, jakby obrony przed nieodłącznym od wojny cierpieniem, która nie zmienia upartej odmowy. Syn Achillesa na służbie Achajów notuje jego wahanie i lęk, idzie krok dalej, aby go przekonać do wyjazdu, ujawnia intrygę, której stał się narzędziem: uwierzył cynicznemu Odysowi, że tylko na jeden dzień można stać się szubrawcem, a resztę życia przeżyć w cnocie i poważaniu. Gdy ostatni argument zawodzi, pozostaje podstęp, czyli kradzież luku, a tak naprawdę boska opatrzność.

Rozwiązanie intrygi w tej sztuce stary, osiemdziesięcioletni Sofokles powierzył bogom, posługując się chwytem deus ex machina. Widz dowiaduje się, że ranę Filokteta można wyleczyć tylko w Troi, jest ona bowiem karą za złamanie przysięgi; choć nic nie powiedział, wskazał nogą miejsce stosu Heraklesa - złamał przysięgę. Bohater wsiądzie więc na statek i popłynie w kierunku Troi, bo tak zdecydowali bogowie.

W przedstawieniu Barbary Wysockiej także mamy naiwny optymizm zakończenia, przy okazji okraszony poczuciem humoru. Odyseusz pojawia się jako półnagi Herakles z głową lwa (obie postacie gra Wiesław Cichy); łagodnie pomrukuje, przeciąga się leniwie, czym podkreśla swą przynależność do innej niż bohaterowie rzeczywistości. Rozkaz marszu na Troję wydaje, trzymając wiadro w ręku, tonem kolegi z palcu budowy, a nie boga, przemawiającego patetycznie "z wysoka". Spektakl kończy piosenka "Riders on the Storm" zespołu The Doors. Gdy rozbrzmiewają słowa "The world on you depends", Filoktet zaczyna wierzyć, że jego decyzja, sprzeciw, jego postawa mogą ocalić świat. Nie wie, że Parys utraci Helenę i Troję nie z powodu waleczności greckich żołnierzy, tylko dlatego, że tak zdecydowała boska opatrzność. Podobnie jak w greckiej tragedii losami bohaterów kierowali bogowie z Olimpu, tak dziś losami jednostek kierują politycy, nie tylko z pierwszych stron gazet, lecz także ukryci za szyldem korporacji, banków, organizacji międzynarodowych oficjalnie służących szlachetnym celom.

Zanim zobaczymy śmieszno-gorzkie zakończenie przedstawienia, Wysocka pokaże starcie ludzi i charakterów. W tym utworze, napisanym cztery lata przez śmiercią, Sofoklesowi, "nie chodzi o stosunek bogów do ludzi, tylko o to, jak traktują się nawzajem" - podkreśla badacz greckiej tragedii H.D.F. Kitto. Ważne staje się więc starcie równorzędnych racji: winy i odpowiedzialności, buntu i anarchii, prawa polityka, który chce zwyciężać w imię cywilizacji (naprawdę łupów), i prawa zdradzonej jednostki, zaciętej w niezłomnej wyższości. Jak przystało na grecką tragedię, gdzie pojęcie katharsis jeszcze nie zostało naruszone i swą obecnością wyznacza granice dobra i zła, pozwala odnaleźć właściwą miarę rzeczy. Chociaż, warto przypomnieć, Nietzsche naiwny optymizm zakończenia uznał za świadectwo upadku greckiego ducha; niweluje nieusuwalny konflikt równorzędnych racji.

Solidną lekturę klasyków współczesnego teatru - Bertolta Brechta, Heinera Mullera, Samuela Becketta - przemyślaną przez reżysera widać po sposobie realizacji tej... polskiej prapremiery!!! Uczą oni, że poczucie tragizmu zostało wyparte przez poczucie absurdu, świat zaś przestał być zrozumiały, przynajmniej w kategoriach, jakie oferowały tradycyjna moralność i filozofia. Müller długo i świadomie żył w NRD, państwie "nieantagonistycznych sprzeczności", może dlatego uważał, że "tylko zwiększający się nacisk autentycznych doświadczeń rozwinąć potrafi w ludziach zdolność spojrzenia Historii prosto w oczy. To zaś oznaczać będzie koniec polityki i początek prawdziwych dziejów ludzkości". Zgodnie z przekonaniem autora współczesnego Filokteta w tekście Sofoklesa z 409 roku p.n.e. Wysocka widzi po raz pierwszy sformułowane ludzkie doświadczenie, którego prawda zostaje zastąpiona racjami rozumu, a przestrzeń między prawdą a ideą, doświadczeniem a koniecznością wypełnia kłamstwo lub manipulacja.

Dlatego Odyseusz jest tu pragmatycznym wykonawcą boskich decyzji, kimś, kto rozumie polityczne kompromisy prowadzące do zwycięstwa. I w imię tegoż zwycięstwa manipuluje ludźmi, hasłami, moralnością. Jest cyniczny i przebiegły, stanowczy w egzekwowaniu swoich poleceń i giętki wobec mocodawców. Pozostaje doskonale zespolony z rolą pośrednika - "Ja jestem taki, jak wymaga chwila" - i wykonuje ją bez zbędnych emocji. Bohaterowie jego tajnej misji: Filoktet i Neoptolemos także zachowują niemal brechtowski dystans. Niczego nie przeżywają, referują stanowiska bohaterów, demonstrują ich stany psychiczne, przybierają ostentacyjne pozy, by skompromitować patos słów albo je przedrzeźniają i samą intonacją nadają indywidualny wyraz lub potoczne brzmienie. Chór zastępuje w tym przedstawieniu jeden aktor, bo też w oryginale jego rola jest wyraźnie ograniczona, drugoplanowa, nie wyznacza szerszej perspektywy. Rafał Kronenberger mówi przez mikrofon niewiele, komentarze wspierające Odysa-zdrajcę podkreśla przesterowanym brzmieniem, drażniącymi dźwiękami gitary basowej.

Wrocławskie przedstawienie wydać się może minimalistyczne, wręcz ascetyczne, ale to świadczy o wykonaniu przez reżysera solidnej pracy umysłowej "w domu". Odrzuceniu całej sztampy typu "współczesność w kostiumie antycznym" na rzecz współczesnej wrażliwości. Żadnych tu szat białych, sfałdowanych, chodu posuwistego czy gestu zamaszystego, ale gęste od emocji pojedynki żywych ludzi, miotanych skrajnymi uczuciami, pełne uników i kontrakcji. Sofokles jest tu żywy i drastyczny, wieloznaczny i w swej gwałtowności bliski "zimnej" emocjonalności młodych ludzi. Jego bohaterowie pełni są sprzeczności jak najbardziej antagonistycznych, a pytania, jakie zadają scenicznym postępowaniem - wieczne. Nigdy nie jest łatwo odpowiedzieć zrozumieniem na zdradę, zwyciężyć podstępem. Tak samo jak nie jest możliwe we wtorek być oszustem, a w środę ostoją uczciwości czy wytłumaczyć własne nieszczęście dziejową koniecznością. Tkanina konfliktów jest tu tak barwna, jak losy Greków współzależne od bogów, gdzie śmierć i chwała stoją obok zdrady i męstwa. A los plecie zdarzenia, jakich człowiek ani we śnie, ani na jawie by nie wymyślił. Scenografia została pozbawiona balastu banalno-sentymentalnych rozwiązań, acz jej minimalizm nie wyklucza precyzji; sterylność zostaje tu złamana czystymi znakami. Czarne litery imion bohaterów wojny symbolizują konkretny los, historię, doświadczenie. Na białym kwadracie ziemi znaczy każdy gest, czy męsko-militarny szczegół kostiumu: gumowe okulary, czarne glany, koszulka Neoptolemosa z napisem Iron Maiden. Znaczy każde słowo. Nowy przekład Roberta Chodkowskiego jest bardziej współczesny i mniej patetyczny niż klasyczne tłumaczenie Zygmunta Lanowskiego; unika mowy potocznej, lecz pozostaje podniosły i klarowny.

Wyobraziłam sobie to przedstawienie w niezwykłym teatrze zbudowanym przez Greków w Taorminie, mniej więcej sto lat po napisaniu Filokteta. Publiczność dziś jeszcze zasiada na wznoszących się stromo, jak każe kształt wzniesienia, półkolistych rzędach kamiennych ław. Przed sobą ma widok na lazurowe wody zatoki i, na horyzoncie, ośnieżony wierzchołek groźnej Etny. W dole ruiny kolumn zamykających skene, płaską arenę dla aktorów, którzy swą obecnością i emocjami wypełniają przestrzeń tak, że wszystkie sensy wychodzą z ich działań. W bliskości morza, południowych roślin "broniących się" kolcami, pod rozżarzonym słońcem Sycylii, gdy wiatr przynosi pustynny pył Afryki albo mokre zimno zza Alp, starożytni bohaterowie zdają relację z tajemnicy ludzkiego cierpienia i niezbadanych wyroków boskiej opatrzności. Jak wtedy, jak zawsze.

Pomyślałam tak, ponieważ spektakl Barbary Wysockiej już w pierwszej sekwencji rozpoczyna się z właściwego, to jest artystycznego pułapu rozmowy. Bez ordynarnego, jak to jest dziś w zwyczaju, uaktualniania działań aktorów projekcjami wojen z Sarajewa, Afganistanu, Iraku, bez frazesów wygłaszanych w wywiadach: "o rzeźbieniu w społeczeństwie", "sprzeciwie wobec zła ogarniającego planetę", o "potrzebie zmiany rzeczywistości dookoła", "równości płci" itp., itd. Jej ascetyczne, precyzyjne przedstawienie o wiele długości pokonało nieudolnie wyreżyserowane i jeszcze gorzej zagrane spektakle zwiezione na tegoroczne Warszawskie Spotkania Teatralne, o których nie chce się myśleć. Przeciekły przez pamięć jak woda przez sito.

Jeszcze mała dygresja: dla recenzentki "Polityki", reklamowanej jako poważny tygodnik opinii, spektakl Barbary Wysockiej to ledwie "ładny drobiazg". Aneta Kyzioł nie była skłonna zauważyć, że mamy do czynienia z prapremierą tego dramatu antycznego na polskich scenach. Jeśli to drobiazg, to co nim nie jest? Spektakl Wysockiej jest ascetyczny, ale pozornie tylko prosty i oczywisty. By w tak wymowny i prosty sposób zrealizować na scenie trudny antyczny tekst, trzeba było przemyśleć kawał teatru i literatury. Paternalistyczny

stosunek recenzentki do spektaklu Wysockiej pokazuje, no właśnie - co pokazuje? To samo co zawsze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji