Artykuły

Zagadki Nowego Jorku

Młody chłopak podzielił się ze mną krótką, ale trafną recenzją: - I can't even spell Shakespeare, but this is f...ing awesome! (Nie umiem nawet przeliterować nazwiska Szekspir, ale to jest zaj...ste!)- z Nowego Jorku pisze dla Gazety Wyborczej Mariusz Zawadzki.

Dla nowo przybyłych, tudzież dla turystów którzy wpadają tutaj na kilka dni, zagadka Nowego Jorku jest trudna do rozszyfrowania.

Na pierwszy rzut oka widać zielony Central Park pomiędzy wieżowcami Manhattanu, neony Times Square, imponujące pomieszanie wszelkich stylów i form architektonicznych itd., ale również wszechobecny brud i ogromne połacie ponurego, industrialno-slumsowego krajobrazu na Queensie, Bronxie i dalszym Brooklynie. Poszukiwania mieszkania do wynajęcia niechybnie prowadzą do konstatacji, że większość nowojorczyków żyje w strasznych mieszkaniach, w których np. przeciętny warszawiak za nic w świecie nie zgodziłby się żyć. A mimo to wydają się zadowoleni i nie zamierzają się nigdzie wyprowadzać; zapewne patrzą na wieżowce Manhattanu, które są najładniejsze z daleka - bo między nimi również bywa brudno - i żyją nadzieją, że one kiedyś staną się ich biurem lub domem.

Na drugi rzut oka widać, że w pewnym sensie mają rację, bo Nowy Jork faktycznie stwarza unikalne szanse i możliwości; jest oazą drobnej przedsiębiorczości w kraju opanowanym przez wielkie koncerny. Nowojorczycy otwierają i prowadzą tysiące drobnych biznesów, sklepików, restauracji, warsztatów, mikroskopijnych firmek usługowych itp. Tacy drobni przedsiębiorcy zbudowali Amerykę, przynajmniej w mitycznej wersji jej historii, ale poza Nowym Jorkiem prawie ich już nie ma. W przeciętnym amerykańskim mieście wszyscy robią zakupy w Walmarcie, piją kawę w Starbucksie, jedzą śniadanie w McDonaldzie, a bogatsi obiad w Olive Garden albo Applebees.

Na trzeci rzut oka widać, że ta oaza kapitalizmu w starym, dobrym stylu jest zarządzana według dziwacznych, komunistycznych przepisów. W Nowym Jorku właściciel domu nie ma prawa wyrzucić długoletnich lokatorów ani nawet nie może podnieść im czynszu. Obowiązuje tzw. rent control, czyli wysokość czynszu ustalana jest przez władze miasta. Moi znajomi artyści z Brooklynu żyją w obszernym lofcie w dawnej fabryce nad samym brzegiem East River - z widokiem na cały Manhattan, sufitem na wysokości pięciu metrów i oknami od podłogi do sufitu. Płacą czynsz tysiąc dolarów miesięcznie, choć rynkowa cena za ich mieszkanie byłaby pięć czy sześć razy większa. Właściciel jedenastopiętrowego budynku, brodaty, korpulentny Żyd, który wygląda, jakby zaplątał się z planu musicalu "Skrzypek na dachu" - zawsze w białej koszuli i czarnych spodniach na szelki - chciałby pozbyć się wszystkich zasiedziałych lokatorów i wynająć mieszkania po cenach rynkowych, ale nie może. Syn moich znajomych dziedziczy prawo do wynajmowania "ich" loftu!

Wszystkie te osobliwości Nowego Jorku można odkrywać i zgłębiać latami, ale istnieje droga na skróty, która pozwala zrozumieć magię i tajemnicę miasta praktycznie w jeden wieczór. Odkryłem ją kilka dni temu i niniejszym zdradzam najwierniejszym czytelnikom mojej rubryczki. Droga prowadzi przez Szekspira, przy czym wcale nie chodzi o słynne, darmowe przedstawienia, które letnimi wieczorami są odgrywane w Central Parku - tzw. Shakespeare in the Park.

W piątek wieczorem były na mieście jeszcze trzy inne darmowe przedstawiena Szekspira - dwie "Burze", w parkach na Queensie i dolnym Manhattanie, oraz "Ryszard III" na parkingu na skrzyżowaniu ulic Broome i Ludlow (również na Manhattanie, ale w mało atrakcyjnej okolicy na obrzeżach chińskiej dzielnicy). To ostatnie również jest nowojorską tradycją, choć znaną raczej niewielu - przedstawienia odbywają się od prawie 20 lat pod nazwą Shakespeare in the Parking Lot (która jest autoironicznym nawiązaniem do Shakespeare in the Park). Grają profesjonalni aktorzy z trupy Drilling Company NY.

Choć zapewne wszyscy czytelnicy "Gazety" są znawcami i koneserami Szekspira, to przypomnijmy dla porządku: "Ryszard III" to mroczna historia o podłym, pozbawionym skrupułów lordzie Glosterze, który snuje intrygi i morduje wszystkich pretendentów do angielskiego tronu, w tym nawet dzieci, aż wreszcie sam na nim zasiada, żeby niedługo potem utracić władzę i życie w bitwie, w której wykrzykuje słynne: "Konia, konia, królestwo za konia!".

Osobiście wolę komedie Szekspira, bo wydaje mi się, że ich słoneczny liryzm, pomieszany z witalnością, rubasznością i mądrością - patrz "Sen nocy letniej" czy "Jak wam się podoba" - lepiej wytrzymały próbę czasu. Ale "Ryszard III" na parkingu - odgrywany wśród odgłosów wielkiego miasta, klaksonów niecierpliwych taksówkarzy, muzyki z okolicznych barów, przy świetle latarni, w otoczeniu starych, lekko zaniedbanych elewacji kamienic z czerwonej cegły - ma dużo większą siłę działania niż w teatrze, gdzie łatwo może stać się ramotką (pamiętam przedstawienie Ryszarda III w Teatrze Polskim, które Nina Andrycz zabiła przedniojęzykowym ł).

Na parkingu przy Broome i Ludlow czasami trudno zrozumieć aktorów, bo akurat dwie ulice dalej przejeżdża ambulans. Parasole udają miecze, a tron - drewniane krzesło obrotowe. Za to cienie są prawdziwe, mrok jest prawdziwy, tu i ówdzie fruwające śmieci są prawdziwe. Zabity Ryszard leży na brudnym asfalcie.

Młody chłopak, który znalazł się tam przypadkiem, podzielił się ze mną krótką, ale trafną recenzją: - I can't even spell Shakespeare, but this is f...ing awesome! (Nie umiem nawet przeliterować nazwiska Szekspir, ale to jest zaj...ste!).

I to jest - w największym możliwym skrócie - rozwiązanie zagadki Nowego Jorku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji