Artykuły

Moja papkinada

- Sam się sobie dziwię i zadaję sobie pytanie, dlaczego jestem komiczny - mówi WIESŁAW GOŁAS.

Kilka lat temu podczas jubileuszu 45-lecia Pana pracy artystycznej, Gustaw Holoubek nazwał Pana artystą z wielkim poczuciem tragizmu. To dość zaskakujące i paradoksalne określenie w stosunku do aktora komediowego od dziesięcioleci...

- Gustaw trafił w sedno. Ja sam się sobie dziwię i zadaję sobie pytanie, dlaczego jestem komiczny. Życie miałem dosyć dramatyczne, wyłączając okres przedwojennego dzieciństwa, bo żyłem w kochającej się rodzinie i powodziło nam się dosyć dobrze. Prawdę mówiąc, więcej mam w sobie tragizmu niż komizmu, a raczej komizm tragiczny. Źródeł tego upatruję w okresie okupacji, kiedy siedziałem, jako 13-14 latek z Szarych Szeregów, trzy miesiące w więzieniu w Kielcach, na gestapo, gdzie trzykrotnie mnie badano i cudem się uratowałem. Złapali mnie, wtedy obrabiałem z kolegami samochody niemieckie, którymi zaczęli się ewakuować z dobytkiem przed nacierającym frontem to, co zdołaliśmy ściągnąć, ukrywaliśmy w grobowcu na cmentarzu prawosławnym, w pobliżu cerkwi, skąd dochodziły wspaniale śpiewy cerkiewne. Do dziś jestem zakochany w muzyce cerkiewnej. Z tym wszystkim schodziliśmy po schodach do tej katakumby za żelaznymi wrotami

Później się to przerzucało do lasów, do AK, w Góry Świętokrzyskie. Podczas okupacji brałem udział w różnych ryzykownych akcjach pod hasłem, że "Wiesiek da radę". Umiałem przewidywać pewne rzeczy i zawsze miałem szczęście. Do tej pory je mam, choć tak sobie myślę, że kiedyś może skończyć się ten kredyt.

Mimo wszystko nie jest Pan optymistą?

- Mówią często o mnie, że jestem optymistą, ale ja jestem pesymistą straszliwym. Myślę sobie tak: wolę się ucieszyć niż zmartwić. Wolę spodziewać się, że będzie źle, a potem się ucieszę, niż oczekiwać radości i się rozczarować. Najlepiej byłoby być jakby pośrodku, między optymizmem a pesymizmem, ale to jest szalenie trudne. Jednak mimo to na ogól szedłem na los szczęścia i wierzyłem, że jakoś to będzie. A przeżyłem tyle dramatycznych chwil, że już dawno powinno mnie nie być. I jakoś to sobie tłumaczyłem tym, że Opatrzność musi nade mną czuwać. Wie pan, w moim wieku człowiek wraca do przeszłości, zastanawia się, jak i dlaczego coś się zdarzyło. I czasem, gdy tak myślę, to aż nie wierzę sobie, że to przeżyłem. I że ten kawał życia tak szybko przeleciał. To samo dotyczy mojej kariery zawodowej. Zastanawiałem się, jak to się działo, że tak szybko szedłem do góry w zawodzie i że tak łatwo mi szło. Że miałem tyle propozycji, że mogłem w nich przebierać. Wielu kolegów w moim wieku już odeszło, niektórzy dawno, a ja sobie żyję i wykonuję swój zawód, i interesuję się zarówno współczesnością jak i przeszłością, dlatego oglądani chętnie dokumenty historyczne i dawne filmy, przedwojenne i powojenne. I tak sobie myślę, że jesteśmy jako kraj między Wschodem a Zachodem, wiecznie wystawieni na wichry i dlatego zawsze musi się u nas coś dziać, nie może być spokojnie.

Wspomniał Pan o Opatrzności Jest Pan człowiekiem wierzącym?

- Opowiem panu taką historię. Pamiętam, jak były łapanki niemieckie w 1943 roku w Kielcach, gdzie urodziłem się i gdzie mieszkaliśmy. Szedłem z mamą i siostrą Baśką, gdy nagle zajechała buda i złapali moją siostrę. Pobiegłem do domu, a mieszkałem na Mahometańskiej 3, na Baranówku, uklęknąłem w kuchni i zacząłem się modlić do Matki Boskiej. To była najgorętsza modlitwa w moim życiu i teraz myślę sobie, że musiała zostać wysłuchana, bo mama w ostatniej chwili, dosłownie cudem, wyrwała Baśkę Niemcom. Takie sytuacje pozostają na zawsze w sercu i pamięci.

Niedawno minęło pół wieku od momentu, gdy ukończył Pan szkołę teatralna...

- Tak, w 1954 roku, na Miodowej w Warszawie otrzymałem dyplom od Aleksandra Zelwerowicza. Napisał mi w nim zabawnie: "Olutek Wiesłowi". Lubił mnie, ciągle chwalił i często mówił swoim basem Wiesio to, Wiesio tamto. Potrafił ze mnie wszystko wyciągnąć, wszystko przy nim potrafiłem, on mnie pootwierał. Przed wyjazdem na egzamin Leon Schiller mówi do mnie: "Tam w Warszawie jest taki Zelwerowicz, nie lubimy się, ale niech pan mu powie, że ja pana polecam". Mam wielki sentyment do Zelwerowicza i do warszawskiej szkoły teatralnej. Ilekroć tamtędy przejeżdżam, a często, to żartobliwie puszczam całusa z podziękowaniem. Moimi profesorami byli także Aleksander Bardini i Jacek Woszczerowicz.

Jeśli dobrze rozumiem, z Leonem Schillerem zetknął się pan wcześniej?

- Tak, bo do liceum i szkoły muzycznej chodziłem w Kielcach, tam też statystowałem w "Krakowiakach i góralach" u Leona Schillera, stamtąd pojechałem do Krakowa zdawać do szkoły teatralnej, ale nie dostałem się (Szare Szeregi, ojciec oficer przedwojenny, a papiery poszły za mną, wszystko wiedzieli). Dobrym uczniem nie byłem i jeden z moich profesorów mówił, że przeszedłem "Jak słoń przez ucho igielne", choć na lekcjach polskiego moja polonistka, pani Barbara Kułagowska, wyznaczała mnie do czytania fragmentów literatury. To ona namawiała mnie, żebym poszedł do szkoły aktorskiej. Mama wolała, żebym został księdzem lub leśniczym.

Widzowie Kabaretu Starszych Fanów od prawie 40 lat słuchają wspaniałego "Upiornego twista" w Pana wykonaniu, o jegomościu, który "rano jest śliczny, liryczny i apetyczny, lecz gdy spłynie mrok wieczorny, typem staje się upiornym". Skoro mówiliśmy o Pana poczuciu tragizmu, to zapytam, czy groteskowy jakimś stopniu dwoistość i Pana natury?

- Kiedy na egzaminie wstępnym Zelwer zapytał mnie, dlaczego chcę być aktorem, powiedziałem, że nie wiedziałem, jaki zawód wybrać, chciałem być i tym, i tamtym, także żołnierzem po ojcu, więc chciałbym być wszystkim. I w zawodzie aktorskim można być, próbować być wszystkim, każdym. Trudno byłoby mi tylko zagrać Hamleta, który jest mi psychicznie obcy. Ja zawsze marzyłem, żeby zagrać Jaśka z "Wesela". W szkole nauczyciel często wyrzucał mnie za drzwi i mówił: "Ty nie powinieneś nazywać się Gołas, tylko diablas". I chyba z tego wyszła ta postać z "Upiornego twista", anielsko-diabelska, gdzie przechodzenie z anielstwa w diabelstwo jest bryskawiczne. Jeremi Przybora o tym nie wiedział, ale chyba mnie intuicyjnie wyczuł. W "Twiście" byłem w dużej mierze mimem, bo jako aktor dużo wypowiadam mimiką, ciałem, nie tylko słowem. I kiedy byłem w Paryżu w 1957 roku z "Paradami" Potockiego, to Jean-Louis Barrault przyszedł do mnie i chciał mnie zaangażować do swojego teatru. Układy choreograficzne, szermierkę robiliśmy sami, z Wojtkiem Pokorą. Pamiętam, że kiedyś podczas jednego z przedstawień "Parad" nagle pękła lampa nad proscenium, gdzie grałem i, nie chcąc przerywać spektaklu, wziąłem zza kulis miotłę i, cały czas grając, zamiotłem szkło.

Pan mówił o roli Papkina, że zawiera się w niej cały zawód aktorski

- Grałem go kilkaset razy. Najpierw niedługo po studiach, w Jeleniej Górze. Aktorstwo to papkinada, bo jest w nim wszystko: śmieszność, tragizm, pycha, łzy, można długo wymieniać. Wzrusza mnie w tej postaci jej dziecinnienie, gdy dowiaduje się, że został otruty. Ginie jego bezczelność, zostaje sam i nagle dziecinnieje, czuje, że umiera i wierzy w to. Zawód aktorski to okrutny zawód, bo gra się swoimi emocjami, rozhuśtuje je.

A jak jest z przyjaźniami aktorskimi, z wzajemnymi aktorskimi relacjami?

- Moim wielkim przyjacielem, duchowym bratem, z którym rozumiem się w pół słowa jest Wojtek Młynarski. Oczywiście także Gustaw Holoubek. Kiedy w 1967 roku gratulowałem Guciowi jego Konrada w Dejmkowskich "Dziadach", to mu powiedziałem, że dopiero dzięki niemu zrozumiałem ten tekst, czytany kiedyś w szkole. Na to rzekł mi, że łatwiej jest dosmucać niż rozśmieszać. Gustaw to wielki mój przyjaciel, wspaniale się rozumiemy, ciągnie nas do siebie, jakieś fluidy przechodzą. Wielki erudyta, nie tylko w dziedzinie kultury, szeroki umysł, o rozległych zainteresowaniach. Ale np. prawie nie znam Leonarda Pietraszaka, nigdy z nim nie grałem, ale mam do niego kolosalną sympatię i jak go widzę na scenie czy w filmie, to jestem zachwycony. To jest intuicyjne, dzieje się poza nami. Jan Świderski mnie nie lubił. Wspaniary aktor, ale bardzo zazdrosny o cudze powodzenie. W "Zemście" on grał Cześnika, a ja Papkina i jak tylko wyczuł, że ja mam większy aplauz publiczności niż on, to mnie tak walił na scenie w udo, że miałem jego dłoń odciśniętą. Poszedłem do Gustawa, który grał Rejenta, pokazałem, co mi Świderski zrobił, a on na to: "Oddaj mu". Jakże - mówię - Papkin może oddać Cześnikowi?". Ale znalazłem sposób i w pewnym momencie uchyliłem udo i rąbnął dłonią w kant kanapy, po czym szepnął mi: "Jeden zero, panie Wiesiu". Ja w sobie zawiści nie mam, jest mi to z natury obce, choć zawód aktora jest niezwykle konkurencyjny.

- Chciałbym prosić, by jeszcze Pan opowiedział o sobie. Jaki Pan jest?

- Nie jestem zarozumiały, jest mi to kompletnie obce. Myślę, że jestem bezpośredni, "normalny", co podkreślają zresztą widzowie na spotkaniach.

Wielką popularność przyniosły Panu nie tylko role teatralne, filmowe i telewizyjne,

"W Polskę idziemy", "Tupot białych mew" czy "W co się bawić", ironiczne hymny pokolenia.

- Wojtek Młynarski pisał "W Polskę idziemy" trzy razy, a ja wymyśliłem tytuł Piosenka o Polaku pijaku, który chciałby być orłem, sokołem. Nieraz mnie tacy panowie zaczepiali na ulicy pytaniem, ,Panie Wieśku, w Polskę idziemy?" Wielu nie zrozumiało sensu tej piosenki, która zresztą ma groźną końcówkę. Co gorsza, ta piosenka jest coraz bardziej aktualna, czyli pognębiamy się dalej jako społeczeństwo. Była swego rodzaju "hymnem narodowym" pijących i taka pozostała.

O Kabarecie Starszych Panów, w którym stworzył Pan kilka kapitalnych postaci, mawia się, że był on antidotum na chamstwo i prostactwo panoszące się w tamtej epoce, że był nawiązaniem do dawnych, dobrych obyczajów. A dziś? Chamstwo jest większe czy mniejsze?

- Większe, na dodatek mocno tkwiące w świadomości ludzi. Poza chamstwem bardzo nie lubię snobizmu, który panoszy się dziś jeszcze bardziej. Natomiast cieszę się, że Kabaret ma swoich wielkich miłośników wśród młodego pokolenia Jeśli natomiast sądzi pan, że w latach 60. wszyscy kochali Kabaret Starszych Panów, to myli się pan. Była taka część publiczności, głównie ze Śląska, która nie lubiła tego programu i dawała temu wyraz w listach do telewizji. Wtedy powstawały też takie kulturalne, pastelowe komedie, jak "Żona dla Australijczyka" Stanisława Barei, gdzie grał pan z Elżbietą Czyżewską...

- Tak. Od tamtego czasu uwielbiam zespól Mazowsze, który odgrywał kluczową rolę w tym filmie. No, a sympatyczna scena końcowa z udziałem zespołu kręcona była na okręcie "Batory".

Buntował się Pan kiedyś przeciw swojemu komediowemu emploi, czy też zawsze je Pan akceptował?

- Raczej nie buntowałem się, choć chętnie przyjąłem rolę SS-mana w "Jak być kochaną" Hasa, który mija zaproponował na odtrutkę od "rozkosznego, wesolutkiego Golasa". Z drugiej strony starałem się trochę uczłowieczyć tę postać, bo postać, nawet negatywna, nigdy nie może być stuprocentowo zła, jeśli ma być wiarygodna. Gdy z kolei zagrałem u niego w, "Lalce" barona Krzeszowskiego, to kazał ustawić tę rolę komediowo na ostro, groteskowo, na buffo, jaskrawiej niż u Prusa.

Pierwszą rolą, która przyniosła Panu popularność był tytułowy "Ogniomistrz Kaleń" z filmu Petelskich. Ma Pan jakieś wspomnienia z pracy przy tym finnie?

- Kręciliśmy w Bieszczadach. Bardzo lubię tę rolę, bo to jest historia człowieka naiwnego, poczciwego, który wchodzi w dramat. To zawsze jest ciekawe. Kiedy później kręciłem w Bieszczadach film "Rancho Teksas", pojechałem po zakupy do Ustrzyk i usiadłem w kawiarni, podeszło do mnie kilku osiłków i zaczęło mnie ściskać, a jeden z nich mówi: "To pan grał tego Kalenia? Topór jeszcze nad panem wisi". Zmroziło mnie, przeraziło i od tej pory jeździłem po okolicy z koleżeńską obstawą. Wiadomo, jak wciąż drażliwe są kwestie polsko-ukraińskie.

A pamięta Pan jeszcze taki serial jak "Kapitan Sowa na tropie" z Panem w roli tytułowej?

- A jakże! Zrobił go Staś Bareja, a ja do dziś pamiętam, jak mi milicjanci salutowali, gdy "Kapitan Sowa" był pokazywany w telewizji.

Zaczynaliśmy naszą rozmowę od kwestii poczucia tragizmu. Zakończmy ją wspomnieniem dawnych, malowniczych pod pewnymi względami czasów, gdy Polakom chciało się jeszcze żartować, bo dzisiaj wszystko jest śmiertelnie na serio. Powtarzana bywa anegdota, jak to 1 maja wyszedł Pan na balkon swojego mieszkania przy ul Świętokrzyskiej, gdy przechodził pochód...

- Tak, z rodziną często obserwowałem pochód z balkonu i kiedyś idący w pochodzie ludzie poznali mnie i - ku konsternacji milicji - zaczęli skandować: "Wiesław, Wiesław!". Defilujące pielęgniarki opuściły peleton i przyniosły mi do mieszkania szturmówki.

To były takie błazeństwa z silnym rysem tragizmu, czyli coś, co idealnie definiuje Pana aktorstwo, by raz jeszcze odwołać się do słów Gustawa Holoubka...

- Może jest coś na rzeczy w tym, co Pan mówi.

Dziękuję za rozmowę.

WIESŁAW GOŁAS [na zdjęciu] - ur 4 października w 1931 w Kielcach. Jeden z największych aktorów w historii polskiego teatru i filmu, mistrz kabaretu. Wśród jego licznych kreacji scenicznych można wymienić fenomenalnego Gila w "Paradach" Potockiego, zjawiskowego Rapkina w "Zemście" Fredry, Walpurga w "Wariacie i zakonnicy" Witkacego czy Niemowlę w "Szczęśliwym wydarzeniu" Mrożka. Niezapomniany tytułowy "Ogniomistrz Kaleń" wfilmie Petelskich, ubek w "Zezowatym szczęściu" Munka czy Tomek Czereśniak w "Czterech pancernych i psie". Bawił też widzów w takich komediach, jak "Dzięcioł" Gruzy czy "Poszukiwany, poszukiwana" i "Brunet wieczorową porą" Barei. Właśnie obchodzi 75. urodziny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji