Artykuły

"THERMIDOR"

Tymczasem, na tejże scenie Teatru Polskiego we Wrocławiu, Jerzy Krasowski kontynuuje swoją serię znalezisk i rehabilitacji zapoznanej dramaturgii Stanisławy Przybyszewskiej. Zatem - po "Sprawie Dantona" - "Thermidor"; prapremiera dramatu napisanego w roku 1925 po niemiecku, a przełożonego parę lat temu (niestety - bardzo niesprawnie) przez Stanisława Helsztyńskiego.

Dziwna to sztuka. Niepokojąca. Pełna żywych treści. Trudna jako materiał sceniczny. Temat pasjonujący autorkę: rewolucja francuska. Ściślej: rozkład wewnętrzny i klęska rewolucji - z pozoru ugruntowanej, właśnie triumfującej orężnie na polach bitew Europy...

Lipiec 1794. Działanie machiny terroru osiąga swój zenit, chociaż, a może właśnie przez to, że wszelkie istotne racje terroru wygasły, że machina działa siłą rozpędu, że jej działanie budzi rosnący wstręt i przerażenie tych nawet, którzy nią poruszają, sami wpleceni w jej tryby. Francją rządzą nadal zwycięzcy Jakobini poprzez swój Komitet Ocalenia Publicznego, ale ów Komitet przestał już widomie reprezentować żywe siły społeczne i ich żywe potrzeby; działa coraz wyraźniej w próżni społecznej w pustce politycznego życia, wśród zobojętnienia i strachu. Zwycięskie armie rewolucji, przekształcone z patriotycznych batalionów ochotniczych w zastępy karnych i wyćwiczonych żołdaków, są już poza granicami Francji: palą, gwałcą, mordują. W Paryżu panuje głód i martwota. Tylko Trybunał Rewolucyjny działa niezmiennie, a publiczne egzekucje są codzienną i wyszarzałą już rozrywką dla wielkomiejskich mętów.

Taki jest punkt wyjścia dramatu: rewolucja dogorywa, chociaż zwycięża. Robespierre widzi to ponoć najjaśniej, najprzenikliwiej. Jeszcze wierzy, że może da się trupa rewolucji zgalwanizować - przywrócić jej znowu żywe siły i żywe treści, jej pierwotny zapał i rozmach, i zasięg społeczny, czystość i słuszność sprawy. Próbuje środków ostatecznych. Więc taki pomysł: spowodować rozmyślnie druzgocącą klęskę wojsk rewolucyjnych, sprowadzić raz jeszcze najazd na Francję całej koalicji... Czyli: cofnąć bieg historii - wrócić do sytuacji sprzed dwóch lat i rozegrać to raz jeszcze. Lepiej. Oczywiście, makiaweliczny pomysł ryzykownej kampanii, chociaż bliski realizacji, zostaje gdzieś po drodze na tyle "wyprostowany", że do tej pożądanej klęski nie dochodzi. I bieg wydarzeń nie da się zawrócić. Robespierre musi zejść ze sceny, a jego ponury horoskop przyszłych losów rewolucji, podpowiedziany mu przez autorkę, sprawdzi się co do joty.

Cała ta sztuka jest więc po prostu dwugodzinną (już po skrótach) rozmową o sytuacji wyżej naszkicowanej. Prowadzi ten dyskurs, aż do przerwy, sześciu wybitnych członków Komitetu Ocalenia Publicznego (niektórzy wychodzą, inni przychodzą) i jeden zaplątany między nimi dziennikarz, a po przerwie - sam Robespierre z Saint-Justem. Wszystko w jednym zamkniętym miejscu: w sali posiedzeń Komitetu. Scenografia (Wojciech Krakowski) bezbłędna: wielka surowa izba z długim stołem, na ścianach bardzo typowe motywy grafiki heroiczno-rewolucyjnej z tych lat dziewięćdziesiątych, nieco zblakłe i przybrudzone, jedno wąskie okno w rogu i jedne drzwi wejściowe z prawej, drugie zaś drzwi przeciwległe -- była to kiedyś sala pałacowa w amfiladzie - zabite na krzyż deskami. W tej sali obrad, która jest pułapką, ważą się losy rewolucji.

Cały długi akt pierwszy (blisko dwie trzecie tekstu) ma tu jednak charakter bardzo metodycznej ekspozycji. Chodzi o obalenie Robespierre'a: w tym stanie rzeczy konieczne, jeśli pozostali członkowie Komitetu mają zachować życie. Przybyszewska klaruje więc metodycznie tę sytuację i jednocześnie charaktery, biografie, temperamenty, postawy wszystkich rozmówców. I jest to jednak trochę szkolne: w doginaniu dramaturgii do potrzeb i założeń tej rozrośniętej rzeczowej ekspozycji, więc w kształtowaniu dialogu, w wynajdywaniu nawet przeróżnych spięć i ubarwień tej dysputy. Widać wyraźnie, że znakomity instynkt polityczny i przenikliwa inteligencja Przybyszewskiej wyprzedzają raz po raz o parę kroków jej techniczną sprawność dramaturga. Tak więc, kolejne spięcia czynią tu nieraz wrażenie za-nadto "literackich" i wymyślonych; dialogi nie nakładają się i nie kontrują dość wyraziście, dość dynamicznie, by dramaturgia mogła rosnąć z nich samych bezpośrednio, a nie pośrednio - ze spraw wysoce dramatycznych, o których mowa. Bywa zatem, że ze sceny padają kwestie i aforyzmy polityczne bardzo dobitne, ale tak rozczłonkowane w swoim toku i następstwie, tak czasem eliptyczne, że ich istotny związek dramatyczny i nakładanie się widownia gubi. Do tego jeszcze walnie przyczynia się przekład, wyjątkowo nieporadny i niesceniczny.

Mówię wciąż jeszcze o akcie pierwszym. Dopiero w drugim akcie wkracza Robespierre. Jego rozmowa z Saint-Justem - dla niej tę całą sztukę Przybyszewska zbudowała - to generalna tutaj pointa, ważna, znacząca i na tyle już wyrazista w treści (mimo pewnej odczytowej futurologii Robespierre'a), że wybitny aktor może tu rozegrać wielką partię i przekazać widowni autentyczny dylemat. Tak się też stało we wrocławskim prapremierowym przedstawieniu "Thermidora".

Myślę, że Jerzy Krasowski popełnił jeden błąd istotny: tę dysputę, wymagającą w sposób konieczny bardzo bliskiego i czujnego kontaktu z widownią, ulokował na wielkiej scenie Teatru Polskiego, zamiast na scenie kameralnej. Rozrzedziło to czujność i aktorów, i widowni, oddaliło od siebie obie strony w tym niełatwym tutaj, jak tłumaczyłem, procesie dywagowania i przeżywania dylematów rewolucji. Co do reszty jednak, skoro tak już nie najfortunniej zdecydował, mogę Krasowskiego chwalić.

Po pierwsze za to, że jego pasja dla teatru politycznego prowadzi go raz po raz ku przedsięwzięciom o takiej skali trudności. Po wtóre za to, że tę dysputę uformował scenicznie tak klarownie, jak to tylko było możliwe. Pokazał sytuację ludzi zdesperowanych, przegranych, świadomych klęski wszystkiego, co ich kiedyś połączyło w Komitecie Ocalenia, przerażonych i walczących już tylko o życie; przerażonych tym, na co muszą się zdobyć (przypominam: chodzi o obalenie Robespierre'a) i jeszcze bardziej przerażonych tym, co się z nimi stanie, jeśli się na to nie zdobędą. Tę sytuację rysuje Krasowski mocno, ostro. I to jest podstawowy atut jego spektaklu.

Rysuje także postacie, nadaje im formę: wiemy, z kim mamy do czynienia. Aktorzy budują tę formę świadomie (w pierwszej części najdobitniej czyni to Witold Pyrkosz jako Fouché, a najmniej szczęśliwie Józef Skwark - jako Vilate niepomiernie histeryczny i spoza tej histerii zupełnie nieczytelny jako postać). Ale ta forma jest zewnętrzna (i to dotyczy wszystkich bohaterów pierwszej części). Zewnętrznością nadrabia to, co mimo wszystko pozostaje wyczuwalnym nieprzyleganiem tak uformowanych postaci do tekstu, który wypowiadają. To nie jest ich tekst własny, to nie są myśli w nich zrodzone; oni to jednak tylko przenoszą z egzemplarza i odgrywają. Dystans - nie zamierzony i zresztą niecelowy w takim dramacie politycznych namiętności - jest zbyt wyraźny (najwyraźniejszy może właśnie u Pyrkosza, choć jego forma jest najczystsza). I dlatego także publiczność za nimi nie idzie. Ale czy - raz jeszcze - przyczyna głębsza nie tkwi w samym tekście?

Dosyć istotna zmiana w klimacie przedstawienia dokonuje się natomiast w drugiej części, z wejściem na scenę Igora Przegrodzkiego (Robespierre). Ten znakomity technicznie aktor buduje nie tylko bardzo sugestywną formę postaci, ale także sprawia, że wierzy się całkowicie w to, co mówi i co wyrzuca z siebie, co jest i myślą, i namiętnością, i diagnozą, i rozrachunkiem, i spowiedzią, i testamentem. Przegrodzki ma też na scenie czujnego i wrażliwego słuchacza w osobie Janusza Peszka (Saint-Juste). Tak więc spektakl rośnie i wypełnia się w drugiej części. Ale i to ma przyczynę w tekście; kto wie, czy nie byłoby lepiej, gdyby Przybyszewska potrafiła zamknąć swój pomysł dramatyczny w jednoaktówce?

Słyszałem, że Krasowski przenosi tę znaczącą i ważną pracę na scenę warszawskiego Ateneum. Spodziewam się, że nie będzie to proste powtórzenie; mam nadzieję, że zdoła tam sobie dobrać zespół, z którym bardziej ożywi działające postacie, wypełni braki, sprzęgnie tok dialogu i lepiej wykaże dramatyczne walory "Thermidora" (scena i sala Ateneum też będą sprzyjać temu zadaniu). Szczerze mu tego życzę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji