Drugi Kondukt Krasowskiego
Wraca na scenę po siedmiu latach nie tyle przecież sama sztuka, ile przede wszystkim znakomite i pamiętne przedstawienie, które renomę sztuki ufundowało w swoim czasie decydująco. Wraca to przedstawienie - po siedmiu latach - w pełnym blasku i bodaj jeszcze świetniejsze. Wypadek rzadki. Wraca więc "Kondukt" Bohdana Drozdowskiego w kształcie scenicznym, który ustalił Jerzy Krasowski. I tym razem jest to "Kondukt" wzięty solo: szczęśliwie nie ożeniony w spektaklu ani z "Klatką", jak to miało miejsce poprzednio w inscenizacji nowohuckiej, ani - nader szczęśliwie! - z żadnym innym utworem tegoż autora. Przedstawienie jest zatem krótkie, ale smaczne. Wiadomo bowiem od dawna, że w dorobku dramatycznym Drozdowskiego liczy się naprawdę tylko "Kondukt" - w tym dorobku dzieło osobne.
Tę wyjątkowość nietrudno sobie wytłumaczyć, choć tłumaczenie może się wydać paradoksalne. Sądzę, że "Kondukt" właśnie udał się Drozdowskiemu stosunkowo najlepiej, ponieważ pomyślany został stosunkowo najskromniej. Nie jako szczery dramat, konstrukcja losu i historii czy synteza autorskiej wiedzy o świecie, ale po prostu jako sceniczny reportaż obyczajowy. I raczej zapis niż konstrukcja. I raczej tekst sceniczny o charakterze partytury niż dzieło o wyraźnym profilu, związane w formie. Z zapisu więc, z autentycznej anegdoty nie pozbawionej walorów dramatycznych, z dialogów "podsłuchanych" i z paru żywo zarysowanych postaci wyrósł obrazek, który w klasie tak zwanych reportaży scenicznych wolno zaliczyć do najbardziej udałych. Ponieważ jednak tej właśnie klasy i gatunku tak nazwanych utworów nie cenię zbytnio, czemu dawałem wyraz wielokrotnie - nie jest to pod adresem "Konduktu" komplement wygórowany.
Z tej partytury, z tego zapisu anegdoty stworzył na scenie dzieło wybitne Jerzy Krasowski. Nadał mu formę, styl i charakter. Z perypetii pogrzebowego konduktu w podróży - z transportu trumny z ofiarą wypadku, pomyślanego jednak bardziej pryncypialnie i nie bez tęsknot za tragizmem "ukrytym na spodzie" - uczynił konsekwentnie współczesną komedię, czyli komedię ze smużką cienia, z podkładem goryczki i deziluzji. Nie tragizmu wszakże. Autorskie tęsknoty za tragizmem, a także dość widoczne w tekście rachuby na znaczącą i bez mała pouczającą typowość zjawisk, postaw, konfliktów - stają się w tym układzie najobfitszym bodaj źródłem dowcipu. Bogatego, treściwego dowcipu wysokiej próby.
Gatunek tego dowcipu jest szczególny i kluczowy dla przedstawienia. Rodzi się przecież, w pierwszej warstwie, z reportażowego autentyzmu, wykorzystanego tutaj jako atut; z tak zwanej zatem potocznej prawdy skontrastowanej z sytuacją niezwykłą; z pełnego więc, nasyconego intensywnie rysunku o znakomitej czasem w sferze obyczaju odkrywczości. Ten bogaty i świetny rysunek nie jest jednak celem dla siebie, więc nie przerasta w jałową rodzajowość. Jest środkiem kompozycji kontrolowanym, poddanym dyscyplinie. Z dyscypliny formy i z komediowej inwencji, w której jest ostrość widzenia rzeczy i dystans spojrzenia, z precyzyjnych zestawień i kontrastów rodzi się groteska. Innymi słowy: reportażowy autentyzm, ujęty w pewien nawias teatralny i poddany kompozycji, przerasta w groteskę bez widocznych wszakże przerysowań i deformacji - naturalnym niejako trybem rzeczy. Myślę, że jest to jedno z ważniejszych doświadczeń współczesnego teatru.
Drugi "Kondukt" Krasowskiego nie jest jednak w całości repliką przedstawienia sprzed lat siedmiu, chociaż z siedmiorga wykonawców nowohuckich aż czworo kreuje ponownie te same role. Pewne jednak wyczuwalne przesunięcia w tonacji spektaklu wynikają, jak sądzę, przede wszystkim z upływu czasu, więc z oddalenia już tej materii obyczajowej i anegdoty, wtedy chwytanej i przetwarzanej na gorąco, a teraz jeszcze współczesnej, ale już trochę historycznej. Sprawia to, że rośnie jeszcze ów dystans komediowy i dyscyplina kompozycji jeszcze wyraźniej bierze górę nad reportażem o transporcie trumny. Przesuwają się także pewne układy konfliktowe wśród bohaterów - inne problemy obchodzące widownię dochodzą żywiej niż przedtem do głosu. Nareszcie zmiany w obsadzie na trzech pozycjach wydają mi się zmianami na lepsze. Przedstawienie jest więc chyba - mówię chyba, bo trudno ufać bez zastrzeżeń pamięci po siedmiu latach - jeszcze zabawniejsze.
I jest to także obecnie prawdziwy koncert aktorski. Każda rola, nie wyłączając wysmakowanego popisowo epizodu Zdzisława Karczewskiego (Sołtys), wymagałaby właściwie rzetelnego opisu, ku pamięci. Na to, niestety, brak mi tu miejsca. Muszę jednak powiedzieć, że swoją najlepszą rolę odnalazł powtórnie Ferdynand Matysik jako Kazek, naładowany histerycznie aż po brzegi a prześmieszny, zapiekły w żalu i wyczuwalnie roztrzęsiony, a sztywno trzymający fason. Żadna także ze znanych mi prac Ryszarda Kotysa nie dorównuje w celności aktorskiego rysunku jego Maciejowi. Świetny jest Witold Pyrkosz jako szofer Sadyban, któremu z roli i funkcji wypada tutaj najobfitszy przydział autentyczności "podpatrzonej" i charakterystycznej. Bezbłędna Magda Marianny Gdowskiej. Artur Młodnicki bardzo kunsztownie wzbogaca postać inżyniera Woźniaka.
Wojciecha Siemiona zostawiłem sobie na koniec, bo tym razem mam ochotę pokłócić się z nim troszeczkę. Jego Pawelski jest bardzo zabawny, niewątpliwie. W duecie z Młodnickim ma Siemion kilka scen wzorowych w robocie i pełnych rzetelnej treści. Ale skądinąd Siemion ułatwia też sobie sprawę tu i ówdzie; przerysowuje niekiedy wyraźnie i wyskakuje z zespołu w solóweczkach, w których notabene powtarza tony i chwyty ze "Śmiesznego staruszka". Było to zresztą mniej wyraźne na premierze - wyraźniejsze po kilku tygodniach, na przedstawieniu z tak zwaną "zwykłą" publicznością, reagującą nieco inaczej i w Siemiona - wpatrzoną jak w tęczę. Z obowiązku więc i szczerej sympatii sygnalizuję świetnemu aktorowi niebezpieczeństwo gwiazdorstwa.
Wyznaję nie bez zawstydzenia, że nie pamiętam już dokładnie scenografii Józefa Szajny do "Konduktu" w Nowej Hucie. Oglądana teraz nowa praca Krystyny Zachwatowicz, z dowcipną makietą ciężarówki i z "lasem" zwłaszcza, którego nie ma, a który rośnie jakoś od spodu w wężowej czerni - w uskokach otaczającej trzy nagie ściany - wydała mi się bardzo właściwym terenem gry, współdziałającym aktywnie w tym przemyślnie i finezyjnie komponowanym "autentyzmie".