Kondukt raz jeszcze
W dwudziestopięcioletnim dorobku dramaturgii polskiej sztuka ta zajmuje bardzo poczesne miejsce. Chyba mieści się w grupie sześciu najlepszych tekstów dramatycznych tego okresu. Tak się przynajmniej wydawało siedem lat temu, kiedy pod koniec roku 1961 "Kondukt" ukazał się w "Dialogu" i kiedy w roku 1962 pojawiło się nowohuckie przedstawienie Jerzego Krasowskiego. Świetny debiut dramatyczny Bohdana Drozdowskiego obiecywał wtedy, że teatr polski otrzyma nowego autora scenicznego z prawdziwego zdarzenia. Nastąpił pierwszy zawód: zapowiedź nie bardzo się sprawdziła, żaden z następnych tekstów dramatycznych Drozdowskiego nie osiągnął dotąd rangi "Konduktu". Rzecz, która miała charakter etiudy dramatycznej, do której autor zapewne nie przywiązywał takiego znaczenia jak do sztuk następnych, okazała się propozycją najświetniejszą.
Pojawienie się "Konduktu" wydawało się siedem lat temu także zapowiedzią czego innego: wkroczenia do dramatu generacji ówczesnych trzydziestolatków z pokolenia "Współczesności". Miała ona już swój znaczący dorobek w poezji, w prozie, w reportażu i publicystyce. Była nieobecna w dramaturgii. Sukces Drozdowskiego mógł więc być odczytany jako początek inwazji generacyjnej także w teatrze. Nastąpił drugi zawód: próby sceniczne rówieśników Drozdowskiego wypadły blado, nie wniosły do dramatu wiele trwałego, nieśmiała propozycja pokazywania na scenie życia w skali naturalnej nie przyniosła większych sukcesów. Mieliśmy potem sztuki Grochowiaka, Krasińskiego, Abramowa, Jareckiego, Krzysztonia, Iredyńskiego - ale pierwszą naprawdę ważną propozycją stała się dopiero w siedem lat po "Kondukcie" napisana "Rzecz listopadowa" Ernesta Brylla.
Z "Konduktem" związane było wreszcie przedstawienie Jerzego Krasowskiego, które dla odmiany było ważną propozycją teatralną, próbą stylu - i widzenia rzeczywistości. Dosadność i ostrość rysunku psychologicznego, sytuacje, gesty i intonacje zgęszczające codzienne obserwacje, budowanie z tej realistycznej materii, porządkowanej metodą naiwnego racjonalizowania, swoiście poetyzującej rzeczywistość wizji teatralnej, w której tony serio przeplatają się z efektami groteskowymi, co w sumie stanowi punkt wyjścia dla metafory teatralnej, próbującej unaocznić, czym jest człowiek i jaki wymiar ma jego życie, w każdej sytuacji: śmieszne bywa w chwilach podniosłych uniesień, tragiczne stać się może w momentach śmiesznych powikłań codzienności. Ten "teatr" Krasowskiego, tak wyraziście zaprezentowany w nowohuckim przedstawieniu "Konduktu", oglądaliśmy przecież także w "Radości z odzyskanego śmietnika", później w inscenizacjach Dostojewskiego, w "Zemście", w "Sprawie Dantona". W tym jednym punkcie zapowiedź zawarta w "Kondukcie" nie okazała się zawodna.
W siedem lat później wróciliśmy jeszcze raz do tego samego "Konduktu". Tym razem we Wrocławiu, na scenie kameralnej Teatru Polskiego, w tej samej co w Nowej Hucie reżyserii Jerzego Krasowskiego, częściowo z udziałem tych samych aktorów (Marianna Gdowska, Ryszard Kotys, Ferdynand Matysik, Witold Pyrkosz), w innej scenografii (we Wrocławiu Krystyny Zachwatowicz, w Nowej Hucie Józefa Szajny) - i w znacznie zmienionej rzeczywistości historycznej. Nie było to więc dla tych, którzy pamiętali spektakl nowohucki, normalne przedstawienie. Było próbą powrotu do przeszłości, zmierzeniem się z czasem, z historią i z legendą. I było pytaniem o to, co ocalało dla teatru współczesnego z niedawnej, a przecież odległej przeszłości.
Ocalało bardzo dużo. Przede wszystkim - sztuka Drozdowskiego. Nie jest już dzisiaj dokumentem rejestrującym w makabrycznie-groteskowej opowieści (sześciu ludzi transportuje trumnę z zabitym w wypadku górniczym Maniusiem) obyczajowość współczesną, z pogranicza chłopsko-wielkomiejskiego. Doraźna publicystyczność nabrała wymiarów szerszych, przemieniła się w brutalne - brutalne dlatego właśnie, że śmieszne - studium natury ludzkiej. Język "Konduktu", który siedem lat temu frapował przede wszystkim swoją jędrną naturalnością, kazał mówić o metodzie zapisu magnetofonowego - dziś jest już nie tylko skandalizującą ciekawostką leksykologiczną. Kreuje rzeczywistość artystyczną, jest precyzyjnie odmierzonym efektem literackim. Jego fragmenty usłyszane ze sceny sprawiają wrażenie dobrze znanych już, klasycznych cytatów, na które się niecierpliwie czeka, jak (bez mała na słynne cytaty z "Rewizora..."
Ocalało przedstawienie. Prostsze i precyzyjniejsze jeszcze niż siedem lat temu, tak samo wirtuozowskie w równoległym prowadzeniu kilku polifonicznych motywów, ostre i śmieszne. Ze świetnymi rolami, prezentującymi pełne, niepowtarzalne w swej plastycznej charakterystyczności postaci. Do czwórki aktorów z dawnego teatru nowohuckiego dołączyli Artur Młodnicki, Wojciech Siemion i Zdzisław Karczewski. Raz jeszcze przekonaliśmy się, jak sprawny zespół, radzący sobie z każdym zadaniem artystycznym, ma wrocławski Teatr Polski. Świetne przedstawienie, na które pada jeden tylko cień: późniejsze inscenizacje Jerzego Krasowskiego, rozwijające i udoskonalające styl teatralny, którego pierwszą manifestacją był dawny "Kondukt". Od tego czasu przybyły następne, ważne przedstawienia. Wymienić trzeba bodaj jedno: "Sprawę Dantona" Przybyszewskiej, w której poetyka zapoczątkowana "Konduktem" znalazła - jak dotąd - wyraz najpełniejszy. W Nowej Hucie był "Kondukt" manifestacją teatralną, dzisiaj, oglądany na tle późniejszych realizacji Krasowskiego, jest już tylko przedstawieniem. Co jest rzeczą w tym wypadku najbardziej pocieszającą: pozwala mówić o rozwoju osobowości artystycznej, która po siedmiu latach jest taka sama jak kiedyś, ale przecież bogatsza, efektowniejsza, pełniejsza. Powrót do przeszłości, który zawsze ma znamiona niebezpiecznego ryzyka, stał się pochwałą dnia dzisiejszego. Sztuki, reżysera i zespołu aktorskiego.