Wielkie żarcie
Łukasz Ch., dramaturg, publicysta, eseista, student, performer, teoretyk sztuki, a także właściciel psa Dada - człowiek w kręgach artystycznych i kynologicznych dobrze znany - siódmego lutego we wczesnych godzinach porannych widziany był w jednym z bydgoskich warzywniaków przy ulicy Gdańskiej. Tam - jak relacjonują świadkowie - dokonał zakupu dwudziestu kilogramów pomidorów i takiej samej ilości jabłek. Następnie z ładunkiem oddalił się w kierunku pobliskiej galerii Kantorek. W oknie wystawowym Kantorka zainstalował dwie spożywcze wagi oraz przenośną toaletę TOI TOI. Z materiału dowodowego wynika, że Łukasz Ch. kolejną dobę oddawał się publicznej konsumpcji zakupionego prowiantu. Procederowi temu towarzyszyły procesy fizjologicznie i bezpośrednio związane z konsumpcją oraz czujne oko kamery. Dzięki niej internauci mogli śledzić postępy w spożywaniu i trawieniu, a także duchową i cielesną konsystencję Łukasza Ch.
Sprawca publicznej konsumpcji zeznaje, że impulsem, który pchnął go do tego czynu "była śmierć modelki z anorektycznego wycieńczenia. Modelka w ostatnim momencie życia ważyła 40 kg, a przez ostatni rok jadła jedynie pomidory i jabłka". Tłumaczy także, że opisany czyn był jego autorską wypowiedzią w sprawie konsumpcyjnego stylu życia, zjawiska tyleż powszechnego, co szkodliwego. W toku postępowania wyjaśniającego wyszło na jaw, że Łukasz Ch. nie działał w pojedynkę, lecz w ramach zorganizowanej grupy, posługującej się rozpoznawczym hasłem "Po co tyle żreć/Szekspir+ ". Pomysłodawcą tego projektu artystycznego jest Paweł Łysak, od tego sezonu dyrektor naczelny i artystyczny Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Ów "plus" w tytule ma swoją wagę i znaczenie. Odtąd bowiem każdej premierze w Polskim towarzyszyć ma wartość dodana. Składać się na nią mają wykłady, warsztaty, wystawy, projekcje, konferencje, koncerty, panele dyskusyjne oraz rozmaite akcje artystyczne. Za kadencji Łysaka teatr ma być czymś więcej niż tylko dobrze naoliwioną maszynką do produkowania spektakli. Ma być miejscem konfrontacji i twórczej dyskusji na ważne społecznie i historycznie tematy. "Współczesny świat stawia teatrowi szczególne zadania" - deklaruje Łysak. "W tej ulotnej sztuce zawsze liczyło się to, co aktualne. Kontekst społeczny i historyczny w sposób istotny dookreśla sens przedstawienia. Teatr nie może uciekać od tematów trudnych, dotykających ważkich problemów intelektualnych, społecznych i moralnych naszych czasów. Teatr musi sprostać wyzwaniom czasu".
Wygląda więc na to, że na kulturalnej mapie Polski pojawił się nowy punkt opatrzony szyldem "teatr społeczny" czy, jak kto woli, "zaangażowany". Inicjatywa cenna i godna uwagi. Co więcej, Łysak nie pozostaje gołosłowny i od słów sprawnie przechodzi do czynów. Na pierwszy ogień wytypował Szekspirowskiego "Tymona Ateńczyka", którego - dość nieoczekiwanie - podpiął pod problem konsumpcjonizmu. Tymon, dobroduszny birbant i utracjusz, wskutek nagłego ubóstwa, a także gorzkiego rozczarowania gatunkiem ludzkim, przechodzi na ciemną stronę mocy. Złorzecząc interesownej ludzkości, pogrąża się w samotności i skrajnej ascezie. Historię Tymona Łysak potraktował jak trampolinę do rozmowy o konsumpcyjnym modelu społeczeństwa pod wywoławczym hasłem "Po co tyle żreć".
Głos w sprawie żarcia zabrali licznie zaproszeni do bydgoskiego teatru twórcy, publicyści, artyści, kulturoznawcy, psychologowie i socjolodzy: Paweł Mościcki, Edwin Bendyk, Agata Bielik-Robson, Joanna Rajkowska. Dyskutowano o ekonomicznych, politycznych, kulturowych i filozoficznych znaczeniach nowoczesnej konsumpcji, a krytyk teatralny zza zachodniej granicy, Thomas Irmer, serwował przepisy na Shakespeare'a po niemiecku. W menu znalazł się także Shakespeare w sosie psychologicznym (warsztaty Justyny Sobczyk i Jarosława Gajewskiego), Shakespeare w panierce muzycznej (Stanisław Soyka) i Shakespeare z przybraniem (graffiti w teatralnym foyer). Były telewizyjne pokazy szekspirowskich przedstawień Krzysztofa Warlikowskiego i Stefana Puchera, no i owocowo-warzywny pasztet Łukasza Chotkowskiego.
Krótko mówiąc, William Shakespeare nafaszerowany został kontekstami, znaczeniami i estetykami - od krytyki politycznej po zjawisko anoreksji, od teatru klasycznego po sceniczną awangardę. Coś dla intelektu, ucha, ducha, oka oraz ciała. Całkiem smakowita intelektualno-artystyczna strawa. Czy to bogactwo przypraw nie przyćmiło jednak głównego, premierowego dania? "Tymona Ateńczyka" przygotował Maciej Prus. Łysak jednoznacznie opowiada się po stronie teatru społecznego i aktualnego, Prus jednoznacznie od takiego modelu się odżegnuje. Łysak wskazuje na teatr Warlikowskiego oraz Puchera, Prus stwierdza, że to nie jego bajka: "Szanuję ich propozycję, ale odnoszę wrażenie, że zamykają Shakespeare'a w rzeczywistości, którą mają na wyciągnięcie ręki". Indagowany o polityczno-społeczne konteksty inscenizacji "Tymona", odpowiada zdawkowo, że "o tym nie myśli". Nie odpowiada mu - jak sam to określa - "siłowe przeprowadzanie koncepcji". "Dla mnie ważne są emocje i poszukiwanie psychologicznych motywacji" - mówi. Co zaś się tyczy kontekstów społecznych i politycznych, stwierdza, że "to się samo znajdzie".
Czy faktycznie? Idąc tropem powiedzenia "w Polsce wszystko się kojarzy", można by nawet Prusowi wierzyć. W opowieści o wpływowym Tymonie, który bryluje na politycznych salonach, czytelnik wyczulony na społeczne i polityczne aluzje napotka niejedną postać dobrze znaną z rodzimego ogródka. Są nieudolni senatorowie, którzy "chodzą równie koślawo jak rządzą krajem". Są sprzedajni sędziowie. Jest "układ" (władzy i ludzi biznesu). Są panie "do zadań specjalnych". Ba, jest nawet "warchoł" we własnej osobie. Jest oczywiście i Tymon, który, straciwszy majątek i wpływy, marudzi, że byli koledzy nie chcą się zrzucić na - już przysłowiowe - subaru. Maciej Prus cały ten polityczny folklor zdecydowanie odrzuca. Reżyserską gumką myszką skrupulatnie zaciera wszystkie tropy, które mogłyby prowadzić do publicystycznych treści. Tymon w politycznym czy społecznym sosie nic a nic go nie interesuje.
Prusa fascynuje Tymon wydestylowany do najczystszej psychologii. Reżyser robi więc wszystko, by destylat ów stworzyć. Zawiesza akcję w nieokreślonej czasoprzestrzeni (ni to antyczna Grecja, ni to współczesna Polska). Marcin Jarnuszkiewicz ogranicza scenografię do symbolicznego skrótu: goła ściana, trochę ziemi i zapadnia wystarczają za wykwintny dwór, ateński las i grób tytułowego bohatera. Wymiótłszy ze sceny dookreślające "przeszkadzajki", Prus stawia na niej Tymona, wołając "Ecce homo!". Kto taki? Odarty z doraźnych i historycznych kontekstów, uniwersalny twór ludzki, wydany na pastwę swych namiętności i żądz. Na naszych oczach ma się rozegrać dramat człowieka oszukanego i zdradzonego, targanego rozpaczą i żądzą zemsty. Tyle że ten emocjonalny koktajl nie eksploduje. Można odnieść wrażenie, że Prus dał się zanadto ponieść uniwersalistycznym zapędom. Czyszcząc dramat ze społecznych oraz sytuacyjnych kontekstów, wrzucając "Tymona" do próżniowego pojemnika z napisem "wszędzie i zawsze", udało mu się przy okazji wyprać bohaterów z psychologicznej wiarygodności. Zamiast prawdziwych emocji otrzymujemy antologię monologów. Zamiast namiętności - suche tezy. Zamiast żywych ludzi z krwi i kości - jednowymiarowe fantomy. W dodatku podejrzanie do siebie podobne, jakby uzyskane z jednej matrycy. Drażni nachalna ilustracyjność środków aktorskich. Bohaterowi smutno - ocieranie łez, złość - duża liczba decybeli, na tapecie rozpusta - aktor wykonuje kopulacyjne podrygi (dla wtajemniczonych - pelvis action).
Błędem Macieja Prusa nie jest to, że zrezygnował z interpretacji społecznej na rzecz psychologicznej. Błędem jest to, że zaniechał czytelnej interpretacji. Brakuje akcentów, myślników, wykrzykników i pauz. Wbrew temu bowiem, co reżyser deklaruje w przedpremierowych wywiadach, nie jest tak, że znaczenia "same się znajdą". Podobnie jak nawet najlepszy dramat sam się nie zinterpretuje. "Tymon" miał być dramatem człowieka oszukanego przez świat. Miał też być opowieścią o podszytej idealizmem młodości, która brutalnie zderza się z cynizmem ludzi dojrzałych. Miał być wreszcie filozoficzną przypowiastką, dialektycznie rozhuśtaną między biegunami hedonizmu i ascezy. Co z tych przedpremierowych deklaracji zostało? Nieco naiwny, plakatowy moralitet o złudnej naturze doczesnych błyskotek. Za to opakowany w komercyjno-konsumpcyjne pozłotko.