Stylistyczne opokpy
"Być jak Steve Jobs" w reż. Marcina Libera w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Paweł Soszyński w dwutygodniuku.com
W "Być jak Steve Jobs" Kmiecika w reżyserii Libera w ruch idzie cała maszyneria Sceny Kameralnej Starego Teatru. I nie tylko pod tym względem jest to realizacja niebezpiecznie rozbrykana.
W swoim najnowszym przedstawieniu Marcin Liber uwodzi, gra teatralnymi konwencjami jak talią kart, zmieniając przy tym inscenizacyjne style: surowy, umowny teatr polityczny spod znaku Strzępki zwinnie zmienia w oniryczne varietés z orbity Warlikowskiego. Koncertowa Anna Dymna w brechtowskiej roli Matki Courage śpiewa tu obok Björk Justyny Wasilewskiej, której wokalizy przywodzą na myśl przesterowaną Magdalenę Cielecką z "Aniołów w Ameryce". Kabaretowe białe niedźwiedzie idą o lepsze z jeepami, a sparodiowany Jaruzelski wyskakuje z cylindra razem z bohaterami polskiej "Dynastii". Wszystko to bardzo śmieszne, ale gdzieś po drodze gubi się przejmujący idiom reżysera "III Furii" z Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy czy niedawnej "Antygony" z Teatru Nowego w Łodzi.
Problemem jest tekst - w "III Furiach" Liber dysponował trójgłosem Sikorskiej-Miszczuk, Fertacz i Chutnik, w "Antygonie" współpracował z Cecką. Kmiecik w tym zestawieniu wypada, niestety, blado. Tekst Kmiecika jest zabawny, ale o czym właściwie autor mówi? Tego nie wiem, w każdym razie wiązanka oklepanych scen rodzajowych, w których polityczni nuworysze i dzicy przedsiębiorcy z lat 90. oddają wzniosłe ideały Solidarności na bankowy procent, nie jest żadnym odkryciem, co najwyżej paliwem dla kabaretowego skeczu, a ewidentnie w tym kierunku popycha tę składankę zaangażowanych debeściaków Liber.
W "Być jak Steve Jobs" problemem są transformacyjne wilczki, szarpiące i wygryzające siebie nawzajem, ordynarne "tygrysy Europy" skonstruowane z sitcomowych klisz i prześwietlone teatralnym stroboskopem. Te klisze są spłowiałe i pomięte, ale przynajmniej stroboskop ma moc - ostatecznie zwycięsko ze spektaklu wychodzą aktorzy. Z dramaturgicznie pozszywanych, patchworkowych scenek Kmiecika są w stanie wydobyć kilka perełek, jak w scenie, w której ekipa z "Dynastii" konwersuje w takt Chopina, albo gdy Sarmaci w kontuszach dziwaczą o "mueblach" z Ikei. Gdy przedstawieniu patronuje duch Barei - jest nieźle. Gdy Anna Dymna melorecytuje, za Świetlickim, "kiedyś to miasto będzie należeć do mnie" z legendarnego "Oplutego" - jest świetnie. Gdy Wasilewska daje upust frustracji Wilczycy, w zgrabną wiązankę scen wkradają się zbawienne zakłócenia, jest groźnie, wreszcie.
Efektem tej szarży jest jednak teatr zaangażowany poprawnie. Liber rezygnuje w nim ze swojego liryzmu, eksperymentuje z surowcem, zachłystuje się teatralnymi możliwościami, jak - nie przymierzając - jego bohaterowie buszujący w pierwszych otwartych po osiemdziesiatym dziewiątym sklepach z zagranicznymi produktami. Okopuje się w grubych, dosadnych stylistykach. Wciąż tylko nie rozumiem - z kim tak walczy?
**
PAWEŁ SOSZYŃSKI, redaktor działu teatralnego w dwutygodnik.com.