Toaletka płatna wszędzie
Wzruszyłem się okrutnie. Gdy na prawym pośladku kwitnącej aktorki Iwony Budner dostrzegłem żółty, jesienny liść. Pomyślałem: ach, jaki piękny, żółty liść jesienny! Tak było, niestety, i niestety wzruszyłem się nie tylko okrutnie, ale i refleksyjnie. Upadłe, suche liście zawsze tak na mnie działają. Dumałem więc. Jak mocarnym grafomanem reżyserii musi być Blixa Bargeld, skoro nie dość, że proponuje nam takie rozwiązania, to na dokładkę śmiało wprowadza je w życie. Jak fenomenalnym analfabetą teatru musi on być, jeśli dla niego z potyczki: liść kontra kwitnące miejsce strategiczne, Budner - liść wychodzi z tarczą. Wzruszałem się seriami, coraz piękniejsze refleksje gęsiego szły przez mą czaszkę, ale najmocniej zapłakałem, gdy o Narodowym Starym Teatrze pomyślałem. W stanie jakiejż to gruntownej rozsypki musi być dziś ten przepastnie jesienny ansambl, jakże mocarna desperacja szczelnie go okutała, że aż zdecydował się wpuścić do siebie awangardowego trybuna suchej martwoty. I to akurat tutaj, na Scenę Kameralną, gdzie ongiś, w "Wiśniowym sadzie" Czechowa, co go Jerzy Jarocki wyreżyserował, Ewa Lassek jako Raniewska tak dojmująco na powrót zmieniała suchość dawno umarłych wspomnień w ciało nie do zabicia, bo nie do zapomnienia... Wzruszałem się jak zwierzę, bo jak tu inaczej się wzruszać? Dla kultowo multimedialnego Bargelda, 42-letniego wiecznego młodzieniaszka-buntownisia niemieckiej awangardy interdyscyplinarnej, nasza pamięć to jest najpierw lita ciemność, wątłym światłem harcerskich latarek czasami przeszywana, a później są to monstrualne kupy żółtych, suchych liści jesiennych, przez które brniemy tam i sam, odczytując z kartek najprzeróżniejszej maści brednie. A to, że mamusia nie miała pieniążków na bananki, a to, że wstydziliśmy się naszych chamskich bucików, a to, że nocniczek był wyszczerbiony, w godzinach kupki pupkę nam ciął, w związku z czym do dziś mamy na pupce kolistą bliznę, a to, że się nam wstrętny raczek odbyciku nieszczęśnie przytrafił, a to, że po inicjacyjnym kielichu ździebełko nam się "cofło", a to, żeśmy pierwszą kobitkę akurat na tylnym siedzeniu małego fiata zgłuszyli, a to, że dym idący z kominów układał się dla nas na niebie w pluszowe maskotki, a tatuś bardzo lubił grzybobranie.
Słowem - a to, że tamto, a nawet owamto, całość zaś nosi tytuł "Egzekucja cennych wspomnień". Upadli w monstrualnej kupie upadłych liści aktorzy Starego na głos podawali te rewelacje, nawiedzony Bargeld, maniakalnie buszując w swej aparaturze, coś tam do mikrofonu konfabulował, udekorowani czerwonymi rogami gitarzyści katowali instrumenty, a ja się permanentnie wzruszałem. I, jakby specjalnie dla mego wzruszenia, w finale wkroczył na scenę aktor Rafał Jędrzejczyk, równie jak Budner kwitnący, wkroczył w fachowych gumiakach, z taczkami i miotłą, i zaczął sprzątać. Cóż za subtelna metafora! MPO wspomnień... Cóż za metafora i co za radość, że ten tajemny, ale i bezwzględny zamiatacz pamięci jednak oszczędził pierwszy powód mych wzruszeń. Budner zeszła ze sceny z ocalonym, żółtym, jesiennym liściem na prawym pośladku. Tak, to była ostateczna krawędź mego wzruszenia, to była chwila, od której należało bić głową w mur. I biłem, rzecz jasna - biłem bez sensu. Bo Bargeld całkiem poważnie i nieusuwalnie myśli, że aby stworzyć teatralny seans pamięci, wystarczy za pomocą ankiet wyssać z mieszkańców Krakowa parę historyjek takich jak ta o wyszczerbionym nocniku, oblać je awangardowym sosem, który się ostał jeszcze z lat 70. - i podać na surowo. Biłem idiotycznie, bo na dokładkę Bargeld ma fatalnie spiżową pewność, że takiego "tatara" scenicznego wystarczy spożyć składnik po składniku, bez rozrobienia, albowiem "tatar" ów sam się nam w żołądku rozrobi - i będzie cacy. Otóż, owszem, tak też się da, tyle że przed przystąpieniem do owej uroczej biesiady, godnej czasów teatru neandertalskiego, trzeba pamiętać, że straty będą duże. Chodzi o to, że Rafał Jędrzejczyk się przecież nie rozmnoży, nie posprząta wszędzie, a toaletka płatna jest, niestety, wszędzie. Poza Narodowym Starym Teatrem, rzecz jasna.