Artykuły

"Bitwa Warszawska 1920": Sorry, Polsko...

"Bitwa Warszawska 1920" w reż. Moniki Strzępki w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku Polskim.

Najnowszą krakowską premierę Strzępki i Demirskiego ostrzeliwuje się teraz armatnimi salwami krytyki i zgorszenia, jakby to była co najmniej reduta Ordona albo przyczółek w Radzyminie. A ja kompletnie nie rozumiem, dlaczego "Bitwę Warszawską 1920" porównuje się z przedstawieniem "Był sobie Andrzej, Andrzej i Andrzej" czy z "Tęczową Trybuną", zarzuca gloryfikowanie Krwawego Feliksa i niewartą zachodu polemikę z byle jakim filmem Hoffmana.

Przecież o "wściekłym tandemie" wiemy już prawie wszystko. Mamy świadomość, że niezależnie od tego, w którym mieście będą pracować, i tak rąbną Polskę w twarz i oplują nas z góry na dół w jakiejś w ich mniemaniu słusznej sprawie. Że schemat, wedle którego przygotowują swoje spektakle, ulega tylko kosmetycznym modyfikacjom, że muszą wyjaskrawiać swoje i cudze poglądy, a fakty przeinaczać. Raz trafiają celnie ("Sprawa Jakuba S."), innym razem trochę obok naszych prawdziwych frustracji ("Firma"). No i nie zawsze są wściekli, obrażeni i źli. Jan Klata nie przypadkiem oddał im do dyspozycji Dużą Scenę Starego Teatru, miejsce nasączone pamięcią narodowych dysput, spektakli-sztyletów wbijanych swego czasu z premedytacją w mózg widzów przez Swinarskiego, Jarockiego, Grzegorzewskiego, Wajdę...

Strzępka z Demirskim uszanowali tę tradycję teatralnego jątrzenia, przywieźli sztylet własny, niekrakowski, ale ich przedstawienie wcale nie jest tak radykalne ani obrazoburcze, jak by wielu fanów ich teatru chciało, jak by można było sobie to wyobrazić na podstawie ich wcześniejszych prób i manifestów. Myślę, że to świadoma decyzja twórców. Oni do nas przyjechali poważnie porozmawiać, a nie łatwo prowokować. Dlatego "Bitwa Warszawska 1920" wydaje się być zdumiewająco skupiona na jednym wątku, niedygresyjna, wręcz rygorystyczna myślowo. Zamiast komiksu, kiczu i banału z filmu Hoffmana, mamy zaskakujące przedstawienie konsekwencji moralnych naszego triumfu w wojnie bolszewickiej. Nikt tu nie zastanawia się nad tym, dlaczego wygraliśmy, pojawia się za to pytanie: czy dzięki wojnie Polacy istotnie się zjednoczyli? Jaki kraj, jakie społeczeństwo wyrosło z tego zwycięstwa? Może lepiej było ją przegrać, żeby potem wygrać inaczej, lepiej, mądrzej? Kto oprócz Strzępki i Demirskiego ryzykowałby tezę, że powinniśmy od losu dostać jeszcze mocniej w kość? Większość współczesnych Polaków ma w nosie historyczne dylematy, cud nad Wisłą jest tak odległy jak Grunwald, co najwyżej służy za wymówkę dla harców grup rekonstrukcyjnych. Ale Strzępkę i Demirskiego ta nasza przeszłość najwyraźniej jakoś dziwnie boli, duet grzebie w niej i lepi nowe wyzywające fantomy, jak dr Frankenstein. I oto polskie duchy znów przychodzą na scenę Starego Teatru: marszałek Józef Piłsudski, Feliks Dzierżyński, Władysław Broniewski, Wincenty Witos, ks. Ignacy Skorupka. Scenograf Michał Korchowiec wysypał podłogę słomą i zapełnił połamanymi krzesełkami, porzuconymi instrumentami. To sala koncertowa zamieniona na prowizoryczny sztab Naczelnika Państwa. Jest w Historii, ale i poza czasem, jako przeklęte, surrealne miejsce debat i sporów, taki rozbebeszony barłóg żołdackiego pijaństwa i strategicznego paraliżu decyzyjnego. Bohaterowie oblewają się wiadrami wody i krwi, chowają za chocholimi snopkami, czytają mapy sztabowe i tajne szyfrogramy. Kurz bitewny robi się tu z mąki wyrzucanej rękami aktorów w powietrze. Z tej mąki chleba prawdziwej wolności nie będzie. Jest początek sierpnia 1920 roku, Sowieci podchodzą pod Warszawę, Piłsudski (Michał Majnicz) zwleka z decyzją o wyborze wariantu kontrofensywy. Trzygodzinne, grane bez przerwy widowisko zmienia się w seans gadania o Polsce. Prawie każdy aktor ma do dyspozycji tyradę, wyrywany z własnych bebechów monolog: moment autokompromitacji lub samoświadomości. Jedni bohaterowie żrą słowa jak ziemniaki, inni rzucają o ścianę zdania jak zbite talerze. Nie można przestać ich słuchać, te logoreje przywiązują nas do foteli; sparaliżowani, musimy uznać racje postaci. Nawet jeśli swoich poglądów i czynów broni sam Feliks Dzierżyński (Marcin Czarnik). Wychowany w szlacheckiej i patriotycznej rodzinie Feliks śpiewa Norwida w niemenowskiej manierze i tłumaczy sens rewolucyjnego terroru. Demirski widzi w nim Polaka, który wybrał inną drogę walki niż Piłsudski. Ważny był dla niego proletariat, a nie naród. Zaprowadzenie nowego ładu zamiast wskrzeszania Polski. Co by było, gdyby zbudował czerwoną Polskę w ramach ZSRR? W spektaklu nie ma mowy o rehabilitacji łajdaka, pojawia się tylko inna optyka spojrzenia na jego zbrodnie. Chodzi o sprawdzenie jeszcze raz, w imię czego ich dokonał. Dzierżyński w jednej ze scen przeprasza wszystkich - wcale nie za metody i nie za zdradę, ale za to, że "projekt" mu się nie udał. Bo przegrani nigdy nie mają racji, zwłaszcza ci z tej niewłaściwej strony barykady. Kolejny po Jakubie Szeli kontrowersyjny bohater Strzepki i Demirskiego to studium nieudanego, kalekiego lidera i demiurga. I nie jest w spektaklu sam.

Piłsudski, Witos, generał Weygand, a nawet ks. Skorupka symbolizują różne modele politycznego i duchowego przywódcy: przaśnego autokraty, uczciwego populisty, przypadkowego męczennika. Każdy z nich ponosi klęskę mimo pozornego triumfu. A Demirski trochę się z nich śmieje, a trochę próbuje zrozumieć. Pyta o konsekwencje ich postaw, zestawia ich osobowości w przedziwne konfiguracje.

Poprzednie spektakle Strzępki i Demirskiego z ich "quasihistorycznego" cyklu - "Niech żyje wojna!!!" i "W imię Jakuba S." drażniły, odwracały nasze mity do góry nogami, wietrzyły zakurzone pokoje. Inaczej się po ich obejrzeniu patrzyło na Powstanie Warszawskie i serial o pancernych, odkrywaliśmy na nowo ponure znaczenie galicyjskiej rabacji. "Bitwa Warszawska 1920" dopełnia tę opowieść, ale zamiast gniewu jest w niej ciekawość ludzkich motywacji i alternatywnych rozwiązań. I bezradność wobec uwiedzionych mas, nieważne bolszewizmem czy nacjonalizmem, niemoc wyciągnięcia bohaterów i nas na widowni z piekła życia. W finale spektaklu zaplanowana bitwa wreszcie się odbywa - aktorzy pochylają się nad rozłożoną na stole mapą i jak w dziecięcej zabawie imitują strzały i wybuchy. Na scenie nie ma totalnej rzezi, zastępuje ją dobroduszne spojrzenie Matki Wszystkich Polaków (Dorota Pomykała), obwieszczającej, że nie można nic poradzić na to, że jej dzieci - z przeszłości i z naszego teraz - błądzą i kłamią. Można co najwyżej zrozumieć ich racje. Albo wysłuchać. Nie sądziłem, że Strzępka i Demirski pokuszą się kiedykolwiek o takie konkluzje. Po triumfie dobra i prawdy jednak rozstrzeliwań nie będzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji