Artykuły

Nic nie muszę

- Skupiam się na teatrze, z tego, co mi się zdarza zagrać w telewizji, po prostu się cieszę, bo ilość castingów, na jakie byłam zaproszona przez te 14 lat, mogę policzyć na palcach dwóch rąk. Dla mnie to jest taki zaklęty krąg - chcesz grać nie tylko w serialu, to wyjeżdżasz ze stolicy; wyjeżdżasz poza stolicę, to przepadasz, bo nikt o tobie nie wie - mówi ANITA SOKOŁOWSKA, aktorka Teatru Polskiego w Bydgoszczy.

W TEATRZE JEST AKTORKĄ TEJ KLASY, ŻE Z POWODZENIEM DŹWIGA MONODRAMY

Szerszej publiczności znana z ról w serialach telewizyjnych. Anita Sokołowska przykuwa uwagę śmiechem, sposobem bycia, tym, co i jak mówi. Wyrazista, lecz bezpretensjonalna. Ma uczucie nieustającego progresu, ale nosi w sobie spokój. Spotykamy się w szczególnym dla niej czasie. Już niedługo nic nie będzie takie, jakie jest teraz.

Gdzieś przeczytałam, że od dzieciństwa byłaś wychowywana na aktorkę.

- Nie jest tak, że wiedziałam od zawsze, że będę aktorką. To była jakaś koincydencja zdarzeń z dzieciństwa plus upór mojej mamy. Pewnie przeczyta ten wywiad i powie, że znowu o teatrze nie mówię. Trudno jej zrozumieć, że rzadko dziennikarz chce napisać o teatrze, o rolach, które gram. Pojawiają się za to pytania o serial albo o moją ciążę. No trudno...

Nim zrobimy mamie przyjemność - opowiedz o jej uporze i koincydencji zdarzeń z dzieciństwa.

- Czasami wolisz biegać po podwórku, wisieć na trzepaku i mieć luz, niż chodzić na zajęcia po szkole. Był taki okres, że i ja wolałam. Konsekwencja mamy zadecydowała, że z pewnych zajęć nie zrezygnowałam, to jej upór sprawił, że wytrwałam, za co jestem jej teraz wdzięczna. Często sama podróż z lokalnego osiedla, na którym mieszkałam, do centrum Lublina okazywała się wielkim wydarzeniem. O aktorstwie świadomie zaczęłam myśleć w trzeciej klasie liceum. Weszłam w teatr z przestrzeni tańca. Wszystko, co robiłam w dzieciństwie, zapracowało na moją decyzję o wyborze studiów, ale to wymagało czasu. Pierwszy spektakl zagrałam, mając osiem lat, wtedy pokochałam teatr, choć nie mogę powiedzieć, że od zawsze wiedziałam, że będę aktorką.

Funkcjonujesz w zawodzie kilkanaście lat. Zweryfikowało się twoje podejście do niego?

- Bardzo. Mam ciągłe uczucie progresu, myślę, że to będzie trwało. Nie zmieniło się moje podejście do zawodu, jedynie świadomość, w czym bardzo często muszę brać udział. Jak zdawałam do szkoły, nie było mowy o komercji w takim czystym wydaniu. Dziś, żeby funkcjonować w branży, musisz być w mediach, chodzić na imprezy, działać charytatywnie, pokazywać się. Istnienie zawodowe, nie mówię tu o przestrzeni teatralnej, jest związane z byciem osobą publiczną. Mówię głównie o aktorkach, bo z aktorami jest inaczej, ich to w takim stopniu nie dotyczy. Można policzyć na palcach jednej ręki aktorki, które nie muszą flirtować z komercją, a dziś grają w filmach i robią fajne rzeczy w teatrze. Dawniej środowisko nosiło kult pracy w teatrze, posłannictwa, mistrzów - przez całą szkołę ta postawa była blisko mnie, a ja w ogóle w pewien sposób wyznaję kult pracy, wierzę, że moją wartością - tym, co znaczę - jest ilość i jakość włożonej pracy w siebie i w życie.

Masz poczucie jakiejś straty, że robisz świetne, mocne, progresywne rzeczy w teatrze, a widz kojarzy cię głównie z seriali telewizyjnych?

- Nie. Zaraz po szkole odmówiłam udziału w dwóch serialach, bo to kolidowało z pracą w teatrze, m.in. z rolą Ofelii w spektaklu u Kazimierza Dejmka. Wybrałam, choć środowisko, np. moja agencja, w ogóle tego nie rozumiało, wszyscy postrzegali moją decyzję w kategoriach straty. Pytanie: jakie to ma pokłosie dzisiaj? Może dlatego nie gram w filmach? Mimo wszystko cały czas pracuję w dobrych teatrach. Byłam w Łodzi za czasów Grabowskiego, teraz jestem w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, kierowanym przez Pawła Łysaka. Serial traktuję jako coś dodatkowego, gwarancję bezpieczeństwa dnia codziennego, co nie znaczy, że mniej się staram, gram zawsze na sto procent. Swoje ambicje zaspokajam na scenie.

Mówisz, że czujesz głód kina, ale może to nie skutek decyzji sprzed lat, ty po prostu nie uprawiasz autopromocji...

- Obserwuję młodszych ode mnie aktorów i aktorki i widzę, że oni wiedzą, że to jest dżungla. Jeśli nie walczysz - giniesz. Mam samych mistrzów autopromocji wokół siebie, słyszę: "Ten mnie chce, tamten mnie chce...". Nic z tego nie wynika, ale budowanie marki dla otoczenia jest ważne. Takiego typu aktorstwa na życie w ogóle nie uprawiam, nie umiem. Wstydzę się kłamać, konfabulować. Ale dostrzegam pracę, jaką wykonują młodsi aktorzy ode mnie, by być i funkcjonować w tym zawodzie. Dzięki nim i ich zachowaniom wiem, dlaczego ta moja droga wygląda, jak wygląda. Skupiam się na teatrze, z tego, co mi się zdarza zagrać w telewizji, po prostu się cieszę, bo ilość castingów, na jakie byłam zaproszona przez te 14 lat, mogę policzyć na palcach dwóch rąk. Dla mnie to jest taki zaklęty krąg - chcesz grać nie tylko w serialu, to wyjeżdżasz ze stolicy; wyjeżdżasz poza stolicę, to przepadasz, bo nikt o tobie nie wie.

Lepiej się chyba czujesz w mocniejszym repertuarze? Masz klasyczną urodę, a ja lubię, jak obsadzają cię na kontrze do tzw. warunków. Te twoje dziewczyny - chociażby Lena Starska w "Na dobre i na złe" - a w serialu różnie to bywa - nie mizdrzą się.

- Coś w tym jest. Mam łagodną urodę, to prawda. Teraz już to się zmieniło, ale na początku obsadzali mnie po warunkach i ja się strasznie męczyłam, bo nie wiedziałam, jak grać na przykład dobrą matkę, panią domu. Kompletnie nie wiedziałam, co z tym zrobić. Teraz mogę grać takie bohaterki, bo już wiem, jak je konstruować poza moją osobowością, ale wtedy czułam się bezradna, nie potrafiłam odnaleźć się w takim emploi - miła, cicha, w miarę ładna...

A koledzy przyznają, że potrafisz pokłócić się z reżyserem.

- Do tego trzeba dorosnąć. Ja musiałam. I długo czułam dysonans pomiędzy tym, co chcę grać, a tym, jak wyglądam.

Wżyciu też taka jesteś?

- Oczywiście. Bardzo długo próbowałam uciec od tego mojego wizerunku, miałam non stop ścięte na krótko włosy, nosiłam spodnie bojówki. Wszystko robiłam, by zakryć swoją kobiecość, żebym tylko nie była odbierana przez innych przez pryzmat ładnej buzi. Myślę, że nie tylko ja odczuwałam dysonans, ludzie, którzy decydowali o obsadach, też nie wiedzieli, jak mnie czytać, jak klasyfikować. Dziś jest dobrze. Tak miało być. Czuję, że jestem na fajnym etapie życia, że nie muszę już nic nikomu udowadniać. Mam spokój w sobie.

To chyba też zasługa Marii Komornickiej, poetki i krytyczki literackiej, którą grasz w monodramie Bartka Frąckowiaka.

- Na pewno. Maria Komornicka/Piotr Włast to był pomysł Frąckowiaka, chciał zrobić o tej zapomnianej postaci spektakl. Ale najpierw dał mi do przeczytania "Biesy". To jest dość dziwna proza, ale bardzo ją emocjonalnie poczułam. Nie wiedziałam po pierwszym czytaniu, o co chodzi w tekście. Komornicka "Biesy" napisała w 1902 roku, trzeba się przebijać przez formę i treść tej książki, operuje tak samo silnymi metaforami jak późny Słowacki. To było irracjonalne uczucie, powiedziałam Bartkowi, że nie wiem do końca, o czym to jest, ale bez wątpienia to fascynujące i wzbudza totalne emocje.

Jaka była twoja reakcja po lekturze gotowego już scenariusza?

- Popłakałam się, bynajmniej nie ze szczęścia. Byłam po intensywnej dwumiesięcznej pracy z Igą Gańczarczyk u nas w teatrze, dostałam tekst, z którego niewiele rozumiałam. Zmęczona, przerażona, zdałam sobie sprawę, że mamy pięć tygodni na przygotowanie spektaklu. To bardzo mało. Zaczęliśmy analizować każde słowo, przez pięć tygodni pracowałam w sposób, w jaki nie działałam dotychczas. Ponad miesiąc spędzałam po 24 godziny z Marią Komornicką. Miałam poczucie niezwykle uczciwego podejścia do tekstu, do bohaterki, do wszystkiego przez całą ekipę zaangażowaną w spektakl. On się po prostu udał.

Monodram to specyficzna dla aktora obecność na scenie. Z jednej strony bezbronność, bo jesteś sama; z drugiej - ogromna siła, że w pojedynkę niesie się spektakl, panuje nad widownią.

- Z tą siłą się zgadzam absolutnie. Jak wypowiadam ostatnie słowa, wiem, że mogę sobie pozwolić na wszystko. Na to, żeby przestać grać, przestać być aktorką, już nic nie muszę, cały spektakl pracuje na tę ostatnią scenę. To najprzyjemniejszy moment, mimo że jestem tak zmęczona, że drżą mi ręce, nogi, głos. Ale czuję niebywałą siłę. To, co chcę powiedzieć, to nie jest pycha, ale mam poczucie, że mogę wszystko. To jest wspaniała wartość wyniesiona z tej pracy. Za każdym razem to jest wygrana. Zawsze byłam taką osobą, która raczej stała z boku i obserwowała. Dopiero potem starała się dopasować. Bądź nie. Ten spektakl wzmocnił we mnie poczucie pracy tu i teraz. Na scenie jestem zależna tylko od siebie - nie od partnera, nie od reżysera, nie od kostiumu. Nie chcę powiedzieć, że zamykam się na innych, jedynie że stałam się bardziej samoświadoma.

Wiele ma Komornicka z ciebie? A może odwrotnie? Może lepiej, gdy nie ma stycznych?

- Zawsze słyszałam, że najtrudniej budować na scenie postaci podobne nam samym. Musisz dotknąć rzeczy i kwestii bolesnych, które rzadko sam przed sobą chcesz ujawnić, co dopiero przed innymi. Teraz zmienił się sposób gry, odchodzi się od modelu Stanisławskiego, rządzi teatr postdramatyczny. Rzadko buduje się linearne postaci, więc nie musisz ich tworzyć tylko w oparciu o twoje osobiste doświadczenia. To mnie fascynuje w moim zawodzie, że możesz budować równoległe światy, to jest bezpieczne, możesz sobie pozwolić na rzeczy, których w realu nigdy nie zrobisz. Im aktor bardziej świadomy, tym może robie więcej na scenie, bardziej od siebie odchodzić i potem bezpiecznie wracać. Niedawno pracowałam nad postacią Raniewskiej z "Wiśniowego sadu" Czechowa. Byłam już w ciąży, to może wydać się irracjonalne, ale zbudowałam ją poza sobą, czyli poza swoją konstrukcją psychiczną. Nie chciałam obciążać kogoś, kto jest we mnie, a kto jeszcze nic nie wie. Postać jest bardzo emocjonalna, bardzo dużo mnie kosztuje, ale nie obciąża mojej psychiki, jest zbudowana poza moją prywatnością.

Rozmawiałam z jedna aktorką, przyznała, że odkąd została matką, wie, że pewnych ról już nie wypada jej zagrać. Inna wyznała, że właśnie macierzyństwo ją otworzyło i uruchomiło, dopiero teraz ma poczucie, że może wszystko. Jak myślisz?

- Kiedy byłam młodsza i nie myślałam jeszcze o dziecku, słyszałam, że dopiero jak kobieta zostaje matką, staje się prawdziwą aktorką. Jest ponoć tak diametralna zmiana w graniu. Może chodzi o to, że po prostu przestajesz się mizdrzyć? Wchodzą w grę zupełnie inne stany, emocje, przeżycia. Myślę, że urodzenie dziecka sprawia, że zostajesz odarta z wyobrażeń, naleciałości. Idziesz przez to życie i tak się sobie wymyślasz, budujesz siebie... Podejrzewam, że ciąża w życiu kobiety to swoista cezura. Ale dopuszczam taką możliwość, że zostajesz matką i aktorstwo kompletnie przestaje cię interesować. Jesteś spełniona na jakimś innym polu, więc nagle okazuje się, że granie jest tylko twoim zawodem. I to nie jest gorsze, widzę to u swoich koleżanek. Jak się coś uczciwie robi, to nie jest ważne, czy podwaliną jest posłannictwo, czy profesjonalne podejście. Najważniejsza jest uczciwość.

To co łączy cię z Komornicką? Bo udało ci się odpowiedzieć i nie odpowiedzieć na to pytanie...

- Wszystko i nic. Na scenie łączy nas chęć podjęcia ryzyka, postawienia wszystkiego na jedną kartę, nieustanna zmienność, chęć bycia źrebcem i jeźdźcem, Prosperem i Kalibanem, performowanie siebie, a w życiu... nie śmiem spekulować na ten temat.

ANITA SOKOŁOWSKA ur. w 1976r. w Lublinie, polska aktorka teatralna i telewizyjna. Absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Lodzi. Aktorka Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Szerszej widowni znana jest jako Lena Latoszek z serialu "Na dobre i na złe", a od 2012 roku również jako Zuza z serialu "Przyjaciółki". i aktorstwo kompletnie przestaje ci

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji