Artykuły

Kaliguli myśli i czyny

Dramatem myśli doprowadzo­nej do ostatecznych konsekwen­cji nazwał Andrzej Falkiewicz Camusowego "Kaligulę". W słyn­nym stwierdzeniu głównego bo­hatera utworu: "Ludzie umiera­ją i nie są szczęśliwi" wyraził Camus w sposób lapidarny isto­tę swej filozofii absurdu. Zdanie to w polskim tłumaczeniu prze­czytać mogliśmy po raz pierwszy w 1947 r. na łamach "Twórczości" - wkrótce po tym, jak ze sceny Teatru Hebertot w Paryżu wypo­wiedział je Gerard Philipe. Na polską prapremierę "Kaliguli" trze­ba było poczekać dziesięć lat, aż podniosła się żelazna kurtyna. Dramat Camusa jako pierwszy wystawił Tadeusz Byrski w Tea­trze im. Żeromskiego w Kiel­cach, później posypały się nastę­pne inscenizacje (najwięcej ich było w latach sześćdziesiątych).

W ostatnim okresie do tej de­biutanckiej sztuki Alberta Ca­musa teatr sięga stosunkowo rzadko. Zapisana w niej filozofia nie szokuje już tak jak dawniej; człowiek, mimo wszystko, okazał się silny. Nauczyliśmy się jakoś żyć na tym niedoskonałym świe­cie, pod niebem opuszczonym przez bogów, choć mamy zapew­ne więcej niż autor "Kaliguli" po­wodów, by odczuwać absurd naszej egzystencji. Nadto sztuka ta wymaga, bagatela, sprawnej re­żyserskiej ręki, zdyscyplinowa­nych wykonawców, wreszcie - umiejących słuchać widzów, o co dziś nie tak znów łatwo. A jednak... Z początkiem obecnego sezonu dramat Camusa wprowa­dziły prawie jednocześnie na afisz dwa teatry: gdańskie Wy­brzeże i katowicki Teatr Śląski. Przedstawienie na scenie przy Targu Węglowym reżyserował Krzysztof Babicki, w Kato­wicach inscenizacji podjął się Jerzy Zegalski. Obaj twórcy należą do różnych generacji re­żyserskich: gdy Zegalski stawiał pierwsze kroki w zawodzie, Babickiego nie było jeszcze na świe­cie. Niezła to okazja do porów­nań, pozwalająca uważniej przyj­rzeć się nie tylko reżyserskiej metodzie, lecz i samemu teksto­wi - w jakim stopniu oparł się działaniu czasu, na ile sprawdza się w konfrontacji z publicznoś­cią.

Przestrzeń dużej sceny katowic­kiego - teatru wypełniają uwiązane na sztankietach ramy, frag­menty potrzaskanych luster. Z przodu współczesne fotele, kubizująca bryła kanapy. Czerń i srebro. Aktorzy ubrani w ciem­ne garnitury, smokingi i luźne kurtki. Scenograf Wacław Kula rezygnuje z iluzjonizmu, nie chce niczego ilustrować czy dopowia­dać. Tworzy konwencję plastycz­ną służebną wobec tekstu i nie usiłującą za wszelką cenę epa­tować nowoczesnością (w takich dekoracjach można było zagrać "Kaligulę" w latach sześćdziesią­tych). Od razu wiadomo, że przedstawienie Zegalskiego bę­dzie, najkrócej mówiąc, tradycyj­ne: bez inscenizacyjnej nadekspresji, z respektem wobec tek­stu i z szacunkiem do aktora, na którego barki złożono obo­wiązek przekazania myśli Camusa. I tak jest rzeczywiście. Prze­bieg spektaklu pokaże zresztą, że reżyser rezygnuje nawet z tych rozwiązań inscenizacyjnych, jakie sufluje w didaskaliach sam au­tor, ażeby ożywić swój suchy, retoryczny wywód. Np. scena ucz­ty, jak też aktorskie wybryki cezara potraktowane zostaną przez inscenizatora nader po­wściągliwie.

W metodzie, jaką zastosował Zegalski w pracy nad "Kaligulą", kryło się pewne niebezpieczeń­stwo. Zachodziła obawa, iż ak­torzy nie dźwigną powierzonych im zadań, że spektakl zamieni się w nudną, gadaną piłę, zwła­szcza że mówi się tutaj o spra­wach nieprostych. Zegalski zary­zykował i - wygrał. Wygrał z dwóch powodów. Dzięki niezwy­kłej, jak na obyczaje panujące na naszych scenach, dyscyplinie swych aktorów (trudno dopatrzyć się tu ról czy kwestii "puszczo­nych", epatowania grepsami czy prywatnością) oraz pewnie także dzięki temu, iż sięgnął po nie znaną u nas dotychczas, pierwot­ną wersję tekstu, uważaną do niedawna za bezpowrotnie zagi­nioną. (Odnaleziono ją dopiero przed kilku laty w papierach pi­sarza; jej sceniczna prapremie­ra odbyła się w 1983 r. w jed­nym z teatrów rzymskich.)

Czym różni się wersja z roku 1941 od tej, którą znamy z tłu­maczenia Wojciecha Natansona? Jak pisze w programie do spek­taklu Bożena Sęk, autorka no­wego polskiego przekładu "Kaliguli", mamy tu do czynienia z odmiennym nieco rozmieszcze­niem akcentów, z innym usta­wieniem niektórych postaci. Cho­ciażby - Cherei; w wersji dru­giej jest on głównym antagoni­stą cezara, a tu tylko literatem zatroskanym o własną wygodę ("Gdybym tylko miał władzę Ka­liguli, postępowałbym jak on..."). Mniej tu może filozoficznych dy­wagacji, za to więcej walorów scenicznych. Konflikt między Ka­ligulą a jego otoczeniem ulega wyraźniejszemu określeniu: z je­dnej strony cesarz, z drugiej - zjednoczona w buncie przeciwko tyranii (buncie motywowanym bardziej zwykłym ludzkim stra­chem niż ideologią) grupa patrycjuszy, pełniąca w spektaklu Ze­galskiego funkcję swego rodzaju chóru.

Najistotniejsza jednak zmiana dotyczy postaci głównego boha­tera. W wersji z r. 1941 zimny, wyrachowany cynik ma rysy ro­mantyka. Zdaniem tłumaczki, precyzyjniej tłumaczy to pier­wotną przyczynę buntu Kaliguli przeciwko światu: niezdolność do odczuwania miłości po śmierci ukochanej kobiety. Przedstawio­ny w programie obszerny wywód na ten temat brzmi przekonywa­jąco; trochę mniej wiarygodnie wygląda to na scenie. Jerzy Głybin gra, by tak rzec, Kaligulę z roku 1945 - takiego, jakiego znaliśmy dotychczas. Bez nad­miernej ekspresji, ze skupieniem i przykuwającą uwagę precyzją rekonstruuje bieg myśli swego bohatera. Mniej pewnie czuje się w lirycznych, monologach przed lustrem; po części wynika to z predyspozycji aktora, po częś­ci chyba z winy autora. W tych partiach tekstu do głosu docho­dzi trochę inny Camus: młodszy i, jak napisał Robert Gallimard, "mniej precyzyjny i opanowany". Ambicje poety przegrywają z że­lazną logiką filozofa.

Niełatwo się pisze o tym spek­taklu. Nie ma tu prowokujących recenzenckie pióro insceniza­cyjnych fajerwerków, nie ma też szokujących potknięć (jedy­nym - może dysonansem jest mu­zyka Jerzego Miliana, nadto, wy­daje mi się, ilustracyjna). Po prostu: Zegalski i jego współpracownicy starali się możliwie wiernie i czytelnie przedstawić nam ideę Camusa. Tylko tyle. A może: aż tyle?

O przedstawieniu gdańskim - po obejrzeniu spektaklu katowic­kiego - powiedzieć można: no­woczesne. Takie przynajmniej jest pierwsze wrażenie. Ot, cho­ciażby widzenie przestrzeni tea­tralnej. Zegalski jest tradycjona­listą, Babicki łamie - chyba po raz pierwszy w swej karierze - sztywny podział na scenę i wi­downię: każe nam zasiąść na sce­nie. Dekoracji nie ma (jeśli nie liczyć oczywiście teatralnych "bebechów"); jedyne rekwizyty to przykryty szarym prześciera­dłem wózek z ciałem Druzylii i zwykłe turystyczne leżaki; rozpię­te na ich aluminiowych ramach płótno ma kolor czerwony lub czarny, a więc - krwi i śmier­ci. Można by rzec: plaża nad Styksem.

Podobnie jak w przedstawieniu Zegalskiego, aktorzy ubrani są,

ale ich stroje noszą wyraźne pię­tno teatralnej kostiumerii. Jedy­nie Cherea (Stanisław Michalski) i Scypion (Jacek Mikołajczak) wyróżniają się spośród otoczenia. Michalski - w granatowym gol­fie i szarej, wełnianej marynar­ce - wygląda tak, jakby wyszedł na scenę wprost ze swego dyrek­torskiego gabinetu; Mikołajczak w trampkach i modnym, luźnym płaszczu - niczym nie różni się od swych rówieśników, jakich możemy spotkać na gdańskiej ulicy. No i oczywiście Kaligula (Jarosław Tyrański). Anna Ra­chel ubrała go tak, jakby dla ak­tora zabrakło kostiumu: nosi krwisty szlafrok frotte zdobiony gdzieniegdzie złotymi aplikacja­mi.

Babicki znany jest z tego, że chętnie używa ołówka, tym ra­zem jednak tekst Camusa idzie prawie bez skreśleń i przesta­wek. Reżyser szanuje słowo, tyl­ko że ze słowem tym dzieje się w gdańskim przedstawieniu coś dziwnego: niby dociera do nas nie okrojone, ale gubi gdzieś po drodze swój sens, zamienia się chwilami w pusty dźwięk. Zawinili aktorzy? Na pewno tak, tru­dno tu mówić o wybitniejszych kreacjach, przeważnie oglądamy wyprzedaż prywatności (np. Patrycjusz Floriana Staniewskiego) lub repliki ról z poprzednich in­scenizacji Babickiego (Helikon Krzysztofa Matuszewskiego to brat-bliźniak Jaszy z "Wiśniowego sadu"). Jednak odpowiedzialność ponosi przede wszystkim reży­ser, który do tekstu "Kaliguli" dobiera się według niewłaściwe­go, moim zdaniem, klucza. To znaczy: dialektykę myśli prze­kłada na urodę obrazów. Przed­stawienie gdańskie tym różni się od katowickiego, że gdy Zegalski prezentuje nam, by tak rzec, sło­wa Kaliguli, Babicki pokazuje jego czyny.

Wynaturzona logika cezara zde­rzona w spektaklu katowickim z elegancją gestu i kostiumu po­raża wyrafinowanym okrucień­stwem. Ta sama myśl wypowia­dana przez Jarosława Tyrańskiego (aktora wszak nie gorszego niż Jerzy Głybin) w towarzystwie pooranego bliznami osiłka w wojskowych buciorach (to oczywiś­cie symbol władzy Kaliguli) draż­ni retoryką. Siłę argumentu za­stąpiono tu argumentem siły. Klarowność wywodu mąci także zamiłowanie Babickiego do in­scenizacyjnej ornamentyki. Gdań­ski reżyser zawsze oferował nam teatr efektowny: wysmakowany wizualnie, bogaty w pomysły. Tak jest i tym razem. Babicki włącza do akcji prawie cały teatr. Pierwsze sekwencje spektaklu rozgrywane są na scenie, później między ustawionymi amfiteatral­nie podestami dla widzów, póź­niej zdarzenia przenoszą się tak­że na widownię. Pusty teatr oglądany z perspektywy sceny to bardzo piękny obraz (docenił to już Grzegorzewski w "Śmierci w starych dekoracjach" Różewicza), tylko że jego uroda powinna słu­żyć myśli. Gwoli sprawiedliwoś­ci: jakaś myśl tu kiełkuje; jej sens da się streścić mniej więcej w ten sposób: świat jest teatrem, ludzie - aktorami gotowymi grać swe śmieszne, małe role nawet w obliczu śmiertelnego zagrożenia (teraz wiadomo, dlaczego Cherea i Scypion - jedyni, którzy nie poddali się tyranii Kaliguli - noszą kostiumy odteatralizowane). Ta myśl nie wydaje się ani zbyt nowa, ani specjalnie od­krywcza. Zwłaszcza jeśli pamięta się o tym, co o człowieku XX wieku miał do powiedzenia Ca­mus.

A cóż jeszcze ma nam do po­wiedzenia Babicki na kanwie Camusowego dramatu? Tropów jest kilka, każdy z nich prowa­dzi jednak w bliżej nie znanym kierunku. Cóż znaczą na przy­kład przebieranki Kaliguli? Najpierw, jak widzieliśmy, chadza on w szlafroku, potem, w sce­nie aktorskich popisów cezara, zostaje ustrojony niczym call-girl z St. Denis czy portowej dziel­nicy Amsterdamu: wielka blond peruka, pończochy z podwiązka­mi, złote buty na wysokich ob­casach. Czy chodzi w tym mo­mencie o etyczną ocenę bohate­ra, czy o podkreślenie, iż jest to człowiek bez własnego oblicza, czy tylko o efektowny pomysł? Wszystkie odpowiedzi są możli­we. Wątpliwości tych nie rozjaś­niają ani reżyser, ani Jarosław Tyrański. Jego Kaligula to czło­wiek jakby nie w pełni świado­my tego, co robi, co wokół nie­go się dzieje. Szczerze mówiąc - nie dziwię się.

Krzysztof Babicki jest reżyse­rem, o którym powiedzieć można, że doskonale czuje swój czas i wyciąga z tego konsekwencje. Zdaje sobie sprawę, iż wyobraźnię i zmysł estetyczny dzisiejszego widza kształtuje kultura obrazu: telewizja, wideo. Stara się więc do tej sytuacji dostosować. Je­go przedstawienie ogląda się lek­ko, łatwo i przyjemnie. Ale - nic nie dzieje się bez konsekwen­cji. Za swą "nowoczesność" Ba­bicki płaci dość wysoką cenę: kolorowe opakowanie kryje nie­zbyt pożywną intelektualnie za­wartość. Spór o gdańskiego "Ka­ligulę" jest w gruncie rzeczy spo­rem o zasadę istnienia teatru w dzisiejszej rzeczywistości. Czy, jak chce Zegalski, ma on być elitarnym rezerwatem kultywu­jącym bogactwo myśli i piękno słowa, czy, jak dowodzi Babicki, barometrem czułym na trendy epoki.

Obawiam się, że nie do kryty­ki należeć będzie decydujący głos w tej sprawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji