Artykuły

Środkowy czerwcowy

24 lata po wolnych wyborach teatr pyta: Polska wolna, ale od czego i dla kogo? - pisze Aneta Kyzioł w Polityce.

Narodowy Stary Teatr w Krakowie, który od kilku miesięcy ma nowych dyrektorów, duet Jan Klata - Sebastian Majewski, kończy sezon trzema premierami. Promuje je hasło: "Prawy czerwcowy, lewy czerwcowy, środkowy czerwcowy". I wydaje się, że ostatni człon hasła można interpretować jako środkowy palec pokazany politykom i tworzonemu przez nich "ustrojowi gospodarczo-demokratycznemu", z rządami globalnych korporacji, wycofywaniem się państwa ze sfery publicznej, zabetonowaną sceną polityczną i rosnącym rozwarstwieniem ekonomicznym społeczeństwa. Dorobek III RP jest analizowany także na scenach w Poznaniu, Warszawie, Bydgoszczy i Wałbrzychu. Diagnozy nie sprzyjają świętowaniu, wznoszeniu toastów ani pochodom z orłem z czekolady. To teatr oburzonych. Ale też zagubionych, bezsilnych i wściekłych na to, że ich głos nie ma żadnego znaczenia.

Wciągnąć grubą kreskę

Nie powinno się oglądać procesu powstawania dwóch rzeczy: parówek i polityki - to wyświechtane powiedzenie, przypomniane przez twórców "Bitwy warszawskiej 1920" [na zdjęciu] ze Starego Teatru w Krakowie, Pawła Demirskiego i Monikę Strzępkę, mogłoby patronować wszystkim sztukom z rozliczeniowego nurtu. Spektakl Strzępki, choć jego bohaterami są - z grubsza - uczestnicy słynnego cudu nad Wisłą, który zatrzymał marsz bolszewizmu na Europę, otwiera sekwencja zdjęć polityków, budowniczych i rządzących III RP. Na widowni wywołują ironiczne parsknięcia. Oglądamy obraz tzw. polskich mężów stanu i ich (brak) wizji niepodległej Polski. Marszałek Piłsudski (świetny Michał Majnicz) do ostatniej chwili zwleka z podjęciem decyzji o ataku, przykrywa się kocem i marzy o "polskim długim weekendzie". To współczesny polityk: ani lewicowy, ani prawicowy, sam o sobie mówi, że zarządza permanentnym chaosem. Przy tym zamordysta. Sprzeciwiający mu się lud ginie od strzałów, także na widowni. Nie lepszy jest premier Wincenty Witos, który mimo wroga u bram jedzie na żniwa, bo akurat pogoda jest ładna. Autorzy za to doceniają fakt, że nie próbuje udawać Europejczyka: jest polskim chłopem i się tego nie wstydzi. Feliks Dzierżyński, który w wydaniu Marcina Czarnika bardziej przypomina smutnego barda niż krwawego czekistę, po przegranej przez Armię Czerwoną bitwie pyta widzów, dlaczego tak łatwo dają sobie dziś odbierać zdobycze socjalizmu: ośmiogodzinny dzień pracy, ubezpieczenia społeczne, płatne urlopy, powszechną służbę zdrowia? W jednej z kluczowych scen Pani Nudna (świetna Małgorzata Zawadzka), w garsonce i szpilkach, brawurowo odgrywa spełnianie "obywatelskiego obowiązku" przy urnie: wrzuca karteczki z pełną świadomością, że to pusty rytuał, jej głos nie ma żadnego znaczenia, nic się nie zmieni. Za taką niepodległość ginęli pod Warszawą w 1920 r.?

W kolejnej czerwcowej premierze Starego Teatru, spektaklu "Być jak Steve Jobs. Bohaterowie polskiej transformacji. Ballada o lekkim zabarwieniu heroicznym" Michała Kmiecika i Marcina Libera, ostatni ludzie na Ziemi, ci, którzy przetrwali Apokalipsę, próbują wrócić do momentu, w którym koniec się zaczął. Tak trafiamy do schyłkowego PRL. Premier Rakowski błaga Mieczysława Wilczka, żeby stał się polskim mężem opatrznościowym i wprowadził elementy rynkowe do walącego się socjalizmu. Transformacja ustrojowa to somnambuliczna balanga, napędzaną wódką i "grubą kreską", wciąganą wspólnie przez towarzyszy i młode wilki z SGPiS. Refrenem polskiego turbokapitalizmu lat 90. jest okrzyk "Zwalniam cię!" i opowieść o czerwonej królowej z "Alicji w Krainie Czarów", która musiała biec bardzo szybko, żeby przynajmniej stać w miejscu. Dzikiej prywatyzacji towarzyszy likwidacja przemysłu i związków zawodowych, cyniczni politycy, odkładając na chwilę kij do golfa, pytają wyborców: Jak jeszcze nie mogę panu pomóc? Ale dostaje się też opozycjonistom - w kontuszach snujących marzenia o powrocie szlacheckiej Rzeczpospolitej, Kościołowi i inteligentom z branży reklamowej, sprzedającym badziewie. A tytułowy Steve Jobs, self-made man, który zaczynał w garażu, a potem stworzył globalną markę, to rewers naszego paździerza i bazaru, zarazem symbol wszystkich zachodnich korporacji, które dziś rządzą polskim rynkiem.

Trudno nie zauważyć bezsilności autorów wobec rzeczywistości. Nie tworzą na scenie płomiennych manifestów, bo nie bardzo wiedzą, co lub kto miałby być ich przedmiotem. Portretują system, który koroduje, pokazują nędzę polityków, trochę biją na alarm. Nie mówią niczego, czego byśmy wcześniej nie wiedzieli. Ale czy nie tak właśnie wyglądają dziś nasze rozmowy: w teatrach, redakcjach, kawiarniach i domach? Żale, złośliwości pod adresem władzy, ogólne narzekanie i wszechogarniająca bezsilność. W teatrze - podobnie jak niedawno na placach zajmowanych przez oburzonych - nasze narzekanie zyskuje wymiar wspólnotowy.

Źle ma się kraj

Bohaterem "Requiemaszyna", najnowszego chóralnego spektaklu Marty Górnickiej i Instytutu Teatralnego w Warszawie, są robotnicy - prekariat, współczesna kasta niewolników. Zakleszczona między koniecznością pracy ponad siły a paraliżującym strachem przed jej utratą, armia robotników/robotów śpiewa, skanduje, jęczy i sapie wiersze Władysława Broniewskiego, fragmenty reklam i prasowych artykułów. W jednej ze scen chórzyści recytują na wdechu, jakby rozpaczliwie łapali powietrze. To nawiązanie do biografii Broniewskiego, który umarł na raka krtani, a zarazem metafora świata, w którym coraz trudniej oddychać. W innej powtarzają jak mantrę: "Ja nie chcę wiele:/ Ciebie i zieleń,/i żeby wiatr kołysał/gałęzie drzew".

Także w wałbrzyskim Teatrze im. Szaniawskiego perspektywa osobista miesza się z historyczną. Przed trzema laty Paweł Demirski i Monika Strzępka zrealizowali tu słynne "Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej", w którym oskarżyli postsolidarnościowe elity o obojętność wobec ludzi, którzy zaufali im w czasach karnawału Solidarności. Andrzej Wajda w piekle odpowiadał za nienakręcenie kontynuacji "Człowieka z marmuru" - o ofiarach przemian gospodarczych. Dziś Wojtek Ziemilski i Sebastian Liszka w spektaklu "W samo południe" próbują pokazać dorobek III RP z perspektywy Wałbrzycha. Nie satysfakcjonują ich etykietki typu "najlepiej było za Gierka" czy "triumf wolności", pytają ludzi. Widzów proszą o podanie własnych, jednozdaniowych definicji przemian 1989 r. Okrzykom: "Nareszcie wolność!", towarzyszą ironiczne: "Sami tego chcieliśmy" i "Triumf Biedronki" oraz nostalgiczne "Komuno, wróć". Aktorzy opowiadają swoje historie: o zakupie adidasów, pierwszych pracach filmowych na Zachodzie, o rozwodzie rodziców. Ich zadaniem było także odnalezienie kandydatów do parlamentu '89 z okręgu wałbrzyskiego i wysłuchanie ich opowieści. Jeden z nich - Stanisław Tomkiewicz - dostał się do Sejmu kontraktowego z list Solidarności, odnawiał PSL, a dziś prowadzi Klub Gazety Polskiej w Lądku-Zdroju i jest właścicielem rancza, hodowcą koni. A Ryszard Najsznerski w III RP został syndykiem, likwidował dolnośląskie zakłady; czytana przez aktorów litania kopalń, przetwórni i zakładów spożywczych ciągnie się bez końca.

Kiedy ostatnio było dobrze? - zastanawiają się z kolei Mateusz Pakuła i Weronika Szczawińska w wystawionym w Teatrze Polskim w Bydgoszczy spektaklu "Źle ma się kraj", opartym na eseju Tony'ego Judta "Źle ma się kraj. Rozprawa o naszych współczesnych bolączkach". Szukają momentu w historii, kiedy jeszcze sfera publiczna funkcjonowała, a zysk i rynek nie były jedynymi wartościami, jakimi kieruje się demokratyczne państwo. Wsiadając do magicznej lodówki, trafiają do odbudowującej się po wojnie zachodniej Europy, która tworzy państwa opiekuńcze, inwestuje w publiczną edukację, służbę zdrowia, koleje i pocztę. Liczy się nie bogactwo jednostek, ale dobro ogółu. Dziś szczątki i ruiny państwa porasta gęsta trawa. Wystają z niej symbole kapitalizmu: Kredyt Bankowy, Strzeżone Osiedle i Sprywatyzowana Kolej Publiczna. Natykająca się na nie Postać Co Nic Nie Rozumie (przypominająca Dorotkę z "Czarnoksiężnika z Krainy Oz") bezmyślnie powtarza gazetowe slogany o rodzącej się w Polsce klasie średniej i budowanym powoli dobrobycie, przeplatając je fejsbukowym "Lubię to, lubię to" - wyrazem akcesu bez refleksji.

Wiemy już, kiedy było dobrze, a kiedy znów będzie? Na to pytanie przewrotnie odpowiadają w Poznaniu. W tamtejszym Polskim dramaturdzy Jan Czapliński i Piotr Rowicki oraz reżyser Piotr Ratajczak przedstawili losy Jana Piszczyka (bohatera legendarnych powieści Jerzego Stefana Stawińskiego, filmów "Zezowate szczęście" Andrzeja Munka i "Obywatel Piszczyk" Andrzeja Kotkowskiego) po 1989 r. W brawurowym, kabaretowym spektaklu III RP to miks podziałów rodem z PRL, przaśnego kapitalizmu i ponadczasowego polskiego absurdu. To dziki wir, który wciąga wszystkich, obojętnie, jak bardzo będą się mu opierać. Jan Piszczyk w wolnej Polsce chce jedynie spokoju, a mimo to: wyprowadza sztandar i wprowadza kapitalizm, daje się zahipnotyzować Kaszpirowskiemu i nosi czarną teczkę za Stanem Tymińskim, prywatyzuje cementownie, gra na giełdzie, tworzy slogany reklamowe, z Lepperem krzyczy "Balcerowicz musi odejść" i blokuje drogi. Dla Kościoła odzyskuje majątki, zostaje gwiazdą disco polo i "gra dla Olka", występuje w "Kole fortuny" i na kongresie kobiet, w końcu w agencji sobowtórów spotyka swoje kopie - Polaków. W końcówce autorzy snują wizję innej, nieprzaśnej Polski. Wreszcie pięknej, godnej, niepodzielonej i nieśmiesznej. Z jedną, centralną partią i otwartym Kościołem, bez Smoleńska i Piszczyka. Trzeba tylko zaczekać, aż gaz łupkowy zrobi z nas światowe mocarstwo.

Teatralny prekariat

Narzekania, oskarżenia, ironiczne wizje III RP snują dziś w teatrze przedstawiciele młodego pokolenia. Michał Kmiecik ma dwadzieścia parę lat, na premierę "Być jak Steve Jobs" w krakowskim Starym Teatrze przyszedł w klapkach i krótkich spodenkach, reszta twórców jest o dekadę starsza. Czują się częścią światowego prekariatu. Denerwuje ich, że kryzys uderza w najsłabszych, a silnych czyni jeszcze silniejszymi, oskarżają więc, narzekają. Nie boją się osobistych wycieczek pod adresem polityków.

Otwarcie mówią też o pauperyzacji kultury i teatru w kapitalistycznej, nastawionej na zysk machinie państwa. "Bitwa warszawska 1920" Demirskiego i Strzępki toczy się w scenerii spalonej filharmonii. W spektaklu Kmiecika i Libera na fali cięć i zwolnień z pracy wylatują także aktorzy Starego Teatru, ostatnia wychodzi Anna Dymna, recytując wiersz Marcina Świetlickiego "Opluty (44)": "Któregoś dnia to miasto będzie należeć do mnie./Na razie chodzę, na razie patrzę, na razie swój nóż ostrzę,/wkładam, zdejmuję kastet./Opluty./Opluty".

Bohaterka trzeciej weekendowej premiery w krakowskim Starym Teatrze, spektaklu Sylwii Chutnik i Patrycji Dołowy oraz reżysera Pawła Passiniego "Wanda" - ta, która "nie chciała Niemca" - o stworzenie złego, opartego na sile świata oskarża mężczyzn. Przed nimi uciekła, skacząc do Wisły, a teraz sugeruje, że to wcale nie było samobójstwo - symbol kobiecej ofiary i bierności. Popłynęła Wisłą do Warszawy, wzięła w dłoń miecz i przeistoczyła się w Syrenkę. Koniec z biernością?

Co na to wszystko starsze pokolenia? Artyści, którzy współtworzyli III RP? Temat najnowszej historii nieszczególnie ich interesuje. Za to studzą zapały młodszych i przestrzegają - jak Jan Englert w "Bezimiennym dziele" Witkacego w Teatrze Narodowym oraz Tadeusz Słobodzianek z reżyserem Ondrejem Spiśakiem w "Młodym Stalinie" w stołecznym Teatrze Dramatycznym - przed rewolucją, bo choć wywołana słusznym gniewem, zostanie przejęta przez bardziej cynicznych zawodników.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji