Tomaszewski i Wyspiański
Dziwny jest ten dramat o Protesilasie i Laodamii, "malowany a nie pisany" - jak zżymała się niegdyś krytyka - a przecież wymagający aktorki, która wielkością kreacji usprawiedliwić musi tę rangę, jaką nadaje mu podtytuł "tragedia". Dramat, który tym samym ujawnia pewną sprzeczność, trudną do rozwiązania w teatrze, gdzie zaskakujące efekty inscenizacyjne i scenoplastyczne odbierają na ogół wagę słowom i gdzie - na odwrót - w obliczu wstrząsającej roli środki czysto wizualne wydają się zbędne. Tym bardziej, że między tekstem a didaskaliami "Protesilasa" ścisła łączność zachodzi tylko parę razy; Laodamia wówczas albo milczy albo komentuje sytuację.
W lekturze sprawa ta nie rysuje się zresztą tak ostro, na scenie zaś wizji Wyspiańskiego dotychczas nie sprawdzono. Słynna krakowska prapremiera, z wzruszającą bezradnością "wierna" autorskim wskazaniom, zakrawała na ich parodię, uwieńczoną na czwartym przedstawieniu epizodem z łodzią Charona, która "z trudem przebijając się przed rampą ugrzęzła przy końcu sceny zmuszając zdekoncentrowanego przewodnika wraz z duszami do fatalnej ucieczki". Schemat niespójnych z tekstem "żywych obrazów" powtórzyły też trzy późniejsze premiery dramatu, z których żadna nie wzbogaciła dziejów polskiego teatru. W powszechnej świadomości kojarzą się też sceniczne dzieje utworu jedynie z bohaterską sylwetką Protesilasa-Tarasiewicza i nade wszystko z rolą Heleny Modrzejewskiej. Rolą - jeśli wierzyć nie legendzie, a świadectwu współczesnych - niezbyt udaną, przerastającą siły sześćdziesięcio-trzyletniej już artystki, o której bezwzględny recenzent "Krytyki" pisał: "Pani Modrzejewska głosu nie posiada, a nie ma też sił, aby tej olbrzymiej roli dziś podołać, stąd pół dramatu mówiła szeptem a może i zupełnie nie mówiła, gdyż w teatrze słychać jej nie było. Jeśli w ogóle koniecznem jest by pani Modrzejewska występowała jeszcze na scenie, to w żadnym razie nie powinna była wybierać roli, która zupełnie innego zapasu sił i dźwięków wymaga. Jedynie piękna postawa p. Modrzejewskiej wychodzi na dobre tej roli a i tu zbyt może była sztywną, w ruchach zbyt liniową". Dziś po ostatnim na polskich scenach występie znakomitej artystki pozostał mit wielkiej kreacji i kostium Laodamii, wzbogacający zbiory warszawskiego Muzeum Teatralnego. O rolach dublującej Modrzejewską młodziutkiej wówczas Stanisławy Wysockiej oraz bohaterki premiery lwowskiej - Wandy Siemaszkowej - mało kto pamięta.
Nie jest to dużo jak na utwór uznawany za jeden z najciekawszych inscenizacyjnie dramatów Wyspiańskiego. Decyzja wystawienia "Protesilasa i Laodamii", utworu, który w dodatku mało kto czyta, zapewnia więc dziś teatrowi jeden bezsporny sukces: wydarzenie repertuarowe. Ale kryje moc niebezpieczeństw. Ta "tragedia" tak jest wątła i tak w samej problematyce zainteresowaniom naszym daleka, tak łatwo przy realizacji jej popaść w tandetę, że stawia pod znakiem zapytania wartość owego repertuarowego sukcesu. Niezwykle przed laty 70 śmiała wizja Wyspiańskiego solidnie się bowiem zestarzała. Pragnący zrealizować postulat teatru integralnego dramat o Laodamii nie doczekał się niestety inscenizacji, która byłaby w stanie usatysfakcjonować autora. Dziś już na nią za późno: wierność odważnym w swoim czasie wskazówkom poety nie byłaby niczym więcej jak historyczną rekonstrukcją.
Wydaje się, że jedną z największych zasług Henryka Tomaszewskiego jest, że pokusie owej rekonstrukcji nie uległ. Zachował właściwie wszystko czego chciał Wyspiański (poza łodzią Charona i pośmiertnym połączeniem się Laodamii z Protesilasem), ale nie poddał się złudzeniu, że to, co było nowatorskie kiedyś, pozostało takim i obecnie. Przełożył więc środki wyrazu jakich żądał autor "Protesilasa" na język własnego teatru. Teatru bardzo specyficznego, ale współczesnego nam, nie Wyspiańskiemu. Tam, gdzie zdradził tę zasadę, ponosił klęskę. Bowiem właśnie w tych nielicznych momentach, gdy gadulstwo czwartego wieszcza triumfowało nad wysiłkami artysty, który w swym teatrze pozwala aktorom mówić jedynie ruchem i gestem - "Protesilas i Laodamia" okazywali się utworem błahym i nieprzekonywającym. Wszędzie poza tym zaskakujący związek Tomaszewski-Wyspiański okazał się związkiem udanym.
"Protesilas i Laodamia" jest, oczywista, utworem w twórczości autora "Wyzwolenia" wyjątkowym i już Tadeusz Sinko wskazywał na jego pokrewieństwo ze starożytną - rzymską, i współczesną Wyspiańskiemu - francuską, pantomimą. Ale pantomimiczne są tu tylko epizody: utwór opiera się wszak na liczącym 700 wierszy niemal monologu głównej bohaterki. Słuchając we Wrocławiu kwestii Laodamii - nie najważniejszych przecież w tym przedstawieniu - myśli się mimo wszystko o Eichlerównie. Myśli się o Eichlerównie, bo w wykonaniu każdej innej - najlepszej i najinteligentniejszej nawet aktorki - tekst wydaje się niezwykle blady, nieprzystawalny do wielkości konfliktu. Tylko prawdziwy patos mógłby go uprawdopodobnić. Ale czy w istocie idzie o prawdopodobieństwo? Czy wszystko da się i trzeba wyrazić przez słowo?
U Tomaszewskiego, który nie dokonuje w zasadzie żadnych poważniejszych skreśleń tekstu, to wszystko, co dzieje się na scenie, jest ważniejsze i bardziej precyzyjne od tego, co się na scenie mówi. Słowo jest często tylko brzmieniem, dźwiękiem dzwoniącym dobitnie, indywidualnie jak u Anny Lutosławskiej, kiedy indziej wtopionym w całość przedstawienia - jak u Marty Ławińskiej. Sens tego co zostało lub powinno zostać powiedziane a więzione jest w podświadomości, dociera do widowni głównie poprzez ruch, gest, muzykę i kompozycję poszczególnych obrazów.
Z transpozycji antycznego mitu pozostał tu tylko zewnętrzny sztafaż: dekoracja przypominająca atrium i stylizowane kostiumy osób dramatu. Scenografia ma zresztą przede wszystkim działać barwą (srebro, biel, purpura, zgaszona zieleń, brązy); lokalizacja akcji jest sprawą umowną. Tak jak nieistotne są poszczególne etapy jej rozwoju - to co stanowi w "Protesilasie i Laodamii" zarys fabuły. Liczą się tylko dwie wyznaczające tu bieg ludzkiego życia sprawy: fascynacja śmiercią i namiętność. Namiętność, której nigdy zaspokoić niepodobna: wieczna tęsknota nie duszy już a ciał. Nie darmo błaga Laodamia:
Eros, Eros ty mój
różane dziecię
ty dla mnie łoże strój
w kwiecie
W kwietne opasuj wianki
we sploty
łoże żony, kochanki (...)
Eros - już nie Bóg miłości w ogóle, lecz po prostu i jedynie miłości zmysłowej - unosi się w powietrzu od pierwszego wejścia Chóru (dwóch dziewcząt i dwóch młodzieńców, w pantomimicznym tańcu). On jest przyczyną wszystkich poczynań Laodamii - nie przez przypadek decyzję przywołania zmarłego męża rodzi w niej namiętny pocałunek Pieśniarza. I Eros patronuje scenom z Nudą, Snem i Zmorą o wiele silniej niż późniejszemu spotkaniu z Protesilasem, które niesie już tylko rozczarowanie. Są to zresztą najsugestywniejsze obrazy przedstawienia: owe półsenne i niewypowiedziane rojenia młodej wdowy.
I jeszcze - rozbudowany pantomimicznie, poprzedzony pięknym epizodem bitwy rozegranej na proscenium na tle różnokolorowej dymnej zasłony roztaczającej woń kadzidła - zgon Protesilasa. Samotnego bohatera o wychudłej sylwetce don Kichota, z wbitymi w ciało - jak u Makbeta z filmu Kurosawy - pękami włóczni, który ginie wśród przejmującego wrzasku przeciwników. Krótkiego wrzasku triumfu, fascynacji i przerażenia. Podobny krzyk stanie się później pointą i komentarzem samobójstwa Laodamii, po którym nie ma już oczywiście miejsca na szczęśliwe połączenie dusz.
Wszystko bowiem co miał Tomaszewski do przekazania na temat dramatu (czy raczej na jego kanwie) wyczerpuje w pierwszej części przedstawienia i w finale. Nie tylko pogłębił tu tekst, ale także - odrzucając bezpośrednie żądania Wyspiańskiego - osiągnął to, o czym autor "Protesilasa" marzył: zgodność gestu, barwy, muzyki i słowa - nie zawsze słowa przekaźnika myśli; często po prostu słowa-dźwięku.
Wszelkie poza tym epizody, od przygotowań do obiaty po zjawienie się Protesilasa, są albo rodem z innego niedobrego teatru (scena Starca i Laodamii) albo sprawiają wrażenie kunsztownie wymyślonych rozwiązań, które nie mają już służyć całości a po prostu interpretować poszczególne sceniczne sytuacje (epizod ze zmarłymi czy efektowny pomysł z grobowcem obitym lustrami). One też miast potwierdzać zalety dramatu ukazują jego naiwności. Fakt, że w przedstawieniu dostrzega się ich o wiele mniej niż w lekturze, jest bezspornym triumfem inscenizatora. I istotnie gdy zastanowić się, jakiego rodzaju talentu i wyobraźni wymaga dziś ten dramat, by udało mu się w maksymalny sposób wyminąć wszystkie grożące mu mielizny - nie przychodzi na myśl nikt inny poza Tomaszewskim. Dzięki jego metodzie, której z niezwykłą dyscypliną poddali się aktorzy teatru dramatycznego przecież a nie pantomimy - to, co groziło szmirą, pozostało sztuką.
Wrocławski "Protesilas i Laodamia" będąc niewątpliwym sukcesem artystycznym nie jest zresztą wydarzeniem teatralnym. Nie wydaje się jednak by mogła stać się nim obecnie jakakolwiek inna sceniczna interpretacja dramatu. Fakt, że pozostają z tego przestawienia w pamięci niezwykle sugestywne obrazy i że przemówił w nim Wyspiański inny, niż ten do którego przywykliśmy, to i tak o wiele więcej, niż można było po tekście tym oczekiwać.