Monolog o miłości
GDYBY NIE TO, że lubimy nie tylko sielanki, ale także jubileusze; że staramy się w takich razach być oryginalni... Gdyby nie to, że raz na jakiś czas wypada okrągła rocznica urodzin lub śmierci jednego z naszych koryfeuszy pióra - krąg teatralnych doświadczeń w zakresie narodowej klasyki byłby raczej wąski. Na dobrą przecież sprawę Wyspiański naszego ćwierćwiecza to długi ciąg inscenizacji "Wesela", kilkanaście premier "Nocy listopadowej" i "Warszawianki", kilka "Wyzwolenia". Można jeszcze dorzucić bardzo popularną transkrypcję Corneille'owskiego "Cyda".
I krąg się zamyka. Tu i ówdzie, sporadycznie, realizowano wprawdzie któreś z mniej popularnych dzieł Wyspiańskiego. Były to jednak próby nieśmiałe, rekonesanse zaledwie, nie zaś usiłowanie zdobycia określonych terytoriów. Setna rocznica urodzin pisarza stała się okazją do zainteresowania mniej teatralnie spenetrowanego dorobku autora "Klątwy". I okazało się, że młodopolskie koncepcje teatralne Wyspiańskiego są łatwo przetłumaczalne na język współczesnych doznań estetycznych; że również myślowa zawartość niektórych dzieł pozostała żywa. Dowodem warszawskie przedstawienie "Dramatów królewskich", wrocławski "Bolesław Śmiały" czy wreszcie "Protesilas i Laodamia" wystawiona ostatnio w Teatrze Polskim.
"Protesilas i Laodamia" to wielki monolog o miłości. Ale monolog tym bardziej niezwykły, że słowo nie zawsze odgrywa w nim rolę wiodącą; równie ważny (często nawet ważniejszy) jest ruch sceniczny, sytuacja, pomysł inscenizacyjny. Ponad połowa postaci scenicznych nie wypowiada jednego nawet słowa, ale dla koncepcji dramatu ważniejszy od długiej tyrady staje się obraz, plastyczna wizja dzieła. I dlatego chyba decyzją bezbłędną było powierzenie reżyserii Henrykowi Tomaszewskiemu. Reżyser przeniósł do teatru dramatycznego wieloletnie doświadczenia wrocławskiej pantomimy. Postawił przed aktorem zadanie trudne: gest, układ ciała, nawet określone udrapowanie tkaniny, są równowartościowymi komponentami widowiska, czasem wyprzedzają słowo, czasem potęgują jego sens, czasem obywają się bez niego (choćby w scenie ze Zmorą czy Nudą, choćby sytualne przyzywanie duchów).
Przedstawienie jest - zgodnie z autorskimi sugestiami - utrzymane w intonacji antycznego koturnu, by w chwilę potem zaskoczyć bardzo współczesnym akcentem. Chór, który u Wyspiańskiego jest trochę martwy, rezonerski, u Tomaszewskiego składa się z czwórki zindywidualizowanych sług Laodamii, którzy wprawdzie - zgodnie z zadaniem chórów antycznych - wygłaszają wzniosłe tyrady, ale na boczku cieszą się pełnią życia. Oto przykład. W finale u Wyspiańskiego "wszyscy przejęci grozą skupiają się wokół trupa królowej"; w wersji Tomaszewskiego w takt współczesnych rytmów (muzyka Adama Walacińskiego to samodzielny, choć świetnie wkomponowany w całość walor widowiska) Krzesisława Dubielówna, Halina Piechowska, Paweł Galia i Aleksander Gierczak wykonują coś w rodzaju tańca bachicznego. Królowa odeszła do świata cieni, ale życie toczy się przecież dalej. Gorzkie to może, ale prawdziwe. Na konto reżysera zapiszmy jeszcze szereg znakomitych pomysłów inscenizacyjnych i dodajmy, że kolejna premiera dużej sceny stała się znów prawdziwym sukcesem.
SZTUKA ta jest wielkim monologiem Laodamii. Monologiem o nieustannej zmienności nastroju. Od rozpaczy i zniechęcenia, po aktywność i erotyczne ekscytacje. Od apatii i bierności po walkę o prawo do szczęścia. Rolę tę grywały wielkie polskie tragiczki - Helena Modrzejewska i Stanisława Wysocka. W przedstawieniu wrocławskim widziałem Martę Ławińską (gra także Anna Lutosławska-Jaworska), aktorkę o niezbyt wielkim doświadczeniu scenicznym. Stwierdzenie, że stworzyła kreację byłoby może przesadą - opinia "wywiązała się" czy nawet "w pełni się wywiązała" określeniem krzywdzącym. Z niezwykle trudnej próby aktorka nie tylko wyszła obronną ręką, lecz także potrafiła w pełni do swego aktorstwa przekonać.
W rolach "z tekstem" bardzo interesująco partnerowali Marcie Ławińskiej - Ferdynand Matysik (Aojdes), Andrzej Polkowski (Starzec), Halina Buyno (Szafarka) i Halina Piechowska (Dziewka).
Role nieme powierzono Andrzejowi Hrydzewiczowi (Protesilas), Bolesławowi Abartowi (Hermes), Erwinowi Nowiaszkowi (Zmora), Januszowi Peszkowi (Sen), Jerzemu Ernzowi i Czesławowi Wojtale (Nuda) oraz Bogusławowi Danielewskiemu, Andrzejowi Erchardowi, Jerzemu Fornalowi, Ryszardowi Kotysowi, Andrzejowi Mrozkowi, Ludomirowi Olszewskiemu, Tadeuszowi Skorulskiemu i Marianowi Wiśniowskiemu, którzy wystąpili zrazu jako wojownicy, potem jako duchy. Wszyscy z zadań wywiązali się w tym stopniu, iż - mówiąc nieco żartobliwie - można mieć obawy, czy nie zdradzą sceny dramatycznej dla pantomimy.
Zdawać by się mogło, że w sztukach Stanisława Wyspiańskiego scenograf nie ma wiele pracy. A przecież zarówno kostiumy jak dekoracje Władysława Wigury, zasługują na oddzielny aplauz. Wyrastały niewątpliwie z sugestii Wyspiańskiego, ale były własne, oryginalne, ciekawe, współtworzące nastrój spektaklu.