Artykuły

"Butterfly"z rozmachem

"Madama Butterfly" w reż. Janiny Niesobskiej w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Marta Śniady w Polsce Dzienniku Łódzkim.

Na zakończenie sezonu łódzki Teatr Wielki przygotował udaną premierę opery "Madama Butterfly" Giacomo Pucciniego. Silnie aluzyjna muzyka Pucciniego to niezachwiany atut dzieła, który został umiejętnie wykorzystany podczas realizacji w Łodzi.

Maestro Tadeusz Kozłowski zna partyturę na wskroś i potrafi w czytelny sposób przekazać kłębiące się w niej emocje słuchaczom. Oklaski nie wystarczyły - po ostatnich dźwiękach opery orkiestra z radością "potupała" dyrygentowi.

Odpowiedzialny za plastyczną oprawę Waldemar Zawodziński nie ograniczał się w środkach, scenografia zmieniała się zatem tak często jak zmieniają się sytuacje sceniczne w operze Pucciniego. Bardzo efektownie został potraktowany moment pierwszego pojawienia się Cio-Cio-San, która wyłania się z kwiatu rozchylającego płatki, otoczona lalkami na szczudłach w sukniach nawiązujących kolorystycznie do kwiatów wiśni.

Tło dla początku drugiego aktu stanowiły modlitewne kołowrotki, a może ogromne liczydło, na którym mnisi odliczali upływ czasu.

Akt trzeci rozgrywał się na tle statku, natomiast zaskakującym i zawsze efektownym akcentem był samochód, którym Pinkerton przyjechał do Cio-Cio-San.

Nie przekonuje mnie natomiast finał aktu II, w którym tłem dla miłosnych wyznań bohaterów jest powiewająca amerykańska flaga, powoli ulegająca destrukcji, podobnie jak amerykański sen Cio-Cio-San. Intymna atmosfera pierwszej wspólnej nocy kochanków została natomiast zniszczona przez dziwne postaci, których ruch miał imitować wodę, a jedynie rozpraszał uwagę.

Każda z postaci opery w wizji Janiny Niesobskiej miała wyraźnie przypisane ruchy sceniczne i tak np. w gestykulacji Cio-Cio-San widać trafne inspiracje tańcem gejsz, trudniej było mi natomiast zaakceptować ogólną energię postaci, w której brakowało japońskiego spokoju i delikatności. Suzuki poruszała się szybko i zamaszyście, a Sharpless to wcielenie amerykańskiego luzu z charakterystycznym gestem wycierania chusteczką karku, świadczącym o zdenerwowaniu.

Nie wszystkie pomysły realizatorskie uważam za celne, jak np. przerysowane ruchy wuja Bonzo i pojawiające się w tej scenie dwa demony w jaskrawo pomarańczowych kostiumach, które ożywiły akcję, ale zamiast podkreślić dramatyzm sytuacji budziły uśmiech. Trzeba jednak podkreślić, że reżyser wykazała się dużą dbałością o szczegóły, co w połączeniu ze stylowymi i różnorodnymi kostiumami autorstwa Marii Balcerek i odważną scenografią Zawodzińskiego dało kilka naprawdę ładnych obrazków.

W przepychu scenografii i gestykulacji zabrakło natomiast pomysłu na realizację łącznika między drugim i trzecim aktem, w którym dynamiczna muzyka zupełnie nie przystawała do bezruchu jaki panował na scenie.

W pierwszym akcie nie przekonała mnie gra aktorska Anny Wiśniewskiej-Schoppy, gdyż Cio-Cio-San w jej interpretacji kokietowała Pinkertona jak głupiutka dziewczynka, a przecież w libretcie mowa jest o jej kruchości i nieśmiałości młodej gejszy. Już od początku drugiego aktu Wiśniewska-Schoppa staje się bardziej naturalna i skupiona, natomiast pod względem wokalnym wypadła wyśmienicie, śpiewała z dużym zaangażowaniem czego słuchało się z olbrzymią przyjemnością.

Partnerujący jej Paweł Skałuba (Pinkerton) dał się poznać jako solidny tenor, a Bernadetta Grabias doskonale odnalazła się w roli oddanej Suzuki, natomiast wokalnie w niskim rejestrze brzmiała trochę zbyt ciężko.

Łódzka realizacja jest z pewnością przemyślana i spójna. Opera mieni się kolorami, jest pełna przepychu i zrealizowana z rozmachem, ale łez z oczu nie wyciska. Tylko czy taka powinna być "Madama Butterfly"?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji