Fik nóżkami
Yossarian (a dla niektórych po prostu: Yo-Yo) to bohater popularnej powieści Josepha Hellera "Paragraf 22". Tak samo ma na imię główny bohater sztuki Marka Piwowskiego "Yo-Yo". Nie jest to zbieg okoliczności, gdyż sztuka ta (czy lepiej scenariusz teatralny) opiera się na motywach utworu Hellera, odwołuje do powieściowych realiów, bohaterów, wydarzeń. Nie jest jednak zwykłą adaptacją. Gdyby takie były aspiracje Piwowskiego, można by wysunąć sporo zasadnych zastrzeżeń co do niedoskonałości przedsięwzięcia.
Myślę, że te aspiracje wyglądały inaczej i że nie należy włączać do refleksji nad przedstawieniem żadnych porównań pierwowzoru z wersją sceniczną, może poza uwagą podstawową, iż lektura "Paragrafu 22" może prawdziwie wzbogacić czytelnika, zaś wieczór w teatrze spędzony na śledzeniu komedii Piwowskiego może co najwyżej trochę widza rozerwać i ewentualnie narobić smaku na książkę.
Przypuszczam, że autor scenariusza miał szczery zamiar skonstruować - w niezobowiązującej lekkiej formie - przypowiastkę, w której, na przykładzie monstrum ucieleśnionego w totalizmie amerykańskiej armii, chciał polskiemu widzowi ujawnić pewne mechanizmy funkcjonujące w organizmach niekoniecznie tylko militarnych, acz niewątpliwie chorych. Może to być równie dobrze wielka instytucja, zjednoczenie, a nawet chore państwo. Chore, bo skonstruowane na bazie sztywnych, nie naruszalnych hierarchicznych zależności, sterowane przez niekompetentne dowództwo, nastawione na efektowność nie efektywność, paranoicznie odrealnione choć funkcjonujące w realnym świecie.
Jest materiał na ukabaretowioną rewię ze skeczami i aluzjami. Może nawet to nie jest złe, ale na czas, w którym było pisane. Yossarianowi, jak większości młodych chłopców w wojsku, wszystko łatwo się kojarzy z istotną cząstką żeńskiego ciała, zaś polskiemu widzowi przez lata nic prawie nie trzeba było, aby z byle "ogierka" śmiał się jak głupi do gomółki. Z żołnierzami pewnie pozostało po staremu, ale z polskim widzem coś się jakby zmieniło. Dość nagle, ale jak skutecznie.
To, co w "Yo-Yo" miało pobudzać refleksyjnie - a wrocławska realizacja, zwłaszcza w drugiej części, próbuje podprowadzać widza w tym kierunku - nie wypala. Zbyt odległe trzeba wzbudzać skojarzenia, czemu widz w czasach, w których gazety są ciekawe, bywa niechętny. Stwierdzam fakt, nie wypowiadając się na temat, czy widz czyni słusznie, zaniedbując trening, który zawsze może się przydać. W tym konkretnym przypadku wkomponowane w przedstawienie sarkazmy, cały ironiczny cudzysłów rozmywa się w odbiorze, jakby był nieobecny. Obecna jest natomiast damska rewia w lotniczych koszarach i szwejkowate sceny z życia armii niezaprzyjaźnionej, choć w pewnych aspektach podobnej do wszystkich armii świata wszystkich czasów.
Rewia, choć damska i ładna, nie przyspiesza krążenia. Aktorki nie czują się w tej roli idealnie na miejscu i nawet w podstawowym rewiowym pas (fik nóżkami) nie zdradzają pełnego przekonania do tej pracy. Pozostają więc skecze, lepsze i słabsze, wśród nich dobre, choć ustawione jakby w odwrotnej kolejności, lepsze są na początku.
Jest wreszcie duży zespół aktorów różnych pokoleń z pokaźną grupą młodzieży. Jest ona widoczna w przedstawieniu, zdradza dużo najlepszych chęci i trochę predyspozycji komediowych (co pono w sztuce aktorskiej należy do wyższego szczebla wtajemniczenia, ale ja tego nie powiedziałem, bo nie bardzo się z tym sądem zgadzam). Główną rolę powierzono Jerzemu Dominikowi, o którego nawet się trochę pospierałem z moim towarzystwem, stając w jego obronie. Może i prawda, że to jeszcze aktorski gołowąs, ale ze scenicznym instynktem oraz intuicją. Dobrze, że jest na scenie, i w tej roli, i obok kilku kolegów, od których może się wiele dobrego nauczyć. Na pierwszego nauczyciela mianowałbym z obecnych Ferdynanda Matysika, który tutaj dowodzi, że nawet z mizernego materiału da się uszyć aktorską kreację.
Jest na scenie "Yo-Yo", niech sobie będzie. Nie byłoby "Yo-Yo", też by było jak jest. Pytanie - co chciałoby się dzisiaj oglądać w teatrze. Myślę, że teatr mógłby być takim miejscem, w którym jest inaczej niż w życiu, ale które dopełnia istotne potrzeby wynikające z życia. Jakie są te potrzeby teraz, w roku 1981, na polskiej ziemi, w dniach biedy, gniewnych obrachunków z przeszłością i trudnej nauki demokracji, niepewności jutra? Nie sądzę, że niezbędny jest teatr rywalizujący z publicystyką. Osobiście odczuwam tęsknotę za teatrem głębszej refleksji etycznej, teatrem odbudowującym wiarę w człowieka i wyższe wartości moralne. Bo chyba, powiedzcie, chyba coś takiego naprawdę istnieje?