Paragraf 22
RAZ po raz dobiegały wieści, to ze Szczecina, to z Warszawy, że Piwowski chce dać wyraz swojej fascynacji głośną powieścią Hellera. Efekt daje się poznać we Wrocławiu. Piwowski napisał sztukę, niezwykle umiejętnie punktującą powieściowe kulminacje fabularne, a przy tym, jak to ma w zwyczaju, nasyconą drapieżnym słowem, pospiesznym dialogiem.
Żadne określenie w rodzaju przeróbka sceniczna czy adaptacja nie mają tu zastosowania, choć powieść Hellera jest tam wszechobecna. Nie tylko poprzez wątki i postaci, ale głównie poprzez klimat właściwy tamtej opowieści z czasów II wojny, która już w latach sześćdziesiątych wyszła poza swój fabularny czas historyczny. Zyskała walor ponadczasowej, groteskowej a zarazem przerażająco tragicznej wizji, demaskującej absurdy zbiurokratyzowanej machiny militaryzmu.
Zamysł Piwowskiego, jak podejrzewam, idzie dalej. W kierunku unaocznienia śmieszności i grozy wszelkich reżimów, każdej bezpardonowej musztry mózgów. W stronę ostrzeżenia przed wszystkimi zsakralizowanymi aparatami władzy, z którymi ktoś, kto zachowuje ludzkie odruchy, nie może nie popaść w konflikt. Chyba że okaże się płaskim wyznawcą, popadnie w cynizm i służalczość lub też, zachowując -resztki rozsądku, poważy się przechytrzyć głupotę.
Bohater Piwowskiego Yo-Yo, czyli powieściowy Yosarian, porucznik pilot armii amerykańskiej wybiera najpierw tę ostatnią drogę. Jest łatwa, ponieważ groteskowy system skutecznie kompromituje się sam. W drobiazgach oczywiście, bo fasada musi zostać nienaruszona. Za nią skryje się i lekarz, który wcale lekarzem nie jest, tyle że nazywa się Ordynator, i nadęci głupotą dowódcy...
A przede wszystkim regulujący rytm życia jednostki, nieprześcigniony w swej precyzji paragraf 22 (w skrócie: tylko wariat mógł być zwolniony z lotów bojowych, ale gdyby o to poprosił, dałby dowód zdrowia psychicznego, więc musi latać).
Yo-Yo, czyli Yosarian spróbuje więc innej drogi. Odmówi wykonania rozkazu bombardowania wioski, ale potem, usidlony namowami, złamie się za cenę wątpliwych zaszczytów. Na koniec będzie chciał wrócić do siebie, wykrzyczeć prawdę o koszmarze marionetkowego reżimu i o swojej pomyłce. Tyle, że zagłuszy go damska orkiestra, tak samo groteskowa, jak ta, którą pamiętamy z "Apokalipsy" Coppoli.
Fascynację tym filmem (pokraczne lampiony przykrywające brud wojny), a także przesłaniem sztuki "Lot nad kukułczym gniazdem" (scena szpitalna) widać wyraźnie we wrocławskim przedstawieniu. I nikomu to nie przeszkadza. Gorzej, że reżyser umyślił sobie sprowadzić tę sztukę w stronę naszej współczesności. Autor tu też nie jest bez winy, wkładając w tekst takie np. żarciki: porozmawiajmy jak rodak z rodakiem. Cóż, de gustibus...
Myślę, że ta właśnie niepohamowana chęć uczynienia z uniwersalnej przypowieści obrazka aktualizowanego chwilą, zaważyła na istotnych pęknięciach przedstawienia. Spektakl niebezpiecznie dryfuje w stronę kabaretu z płytkim podtekstem. Czarny humor zastąpiony jest chwilami zwykłym rechotem, a postaci przerysowane komicznie. Niepotrzebnie.
Mimo to chciałoby się wspomnieć o taktownym i rzeczywiście z ducha Hellera-Piwowskiego Yosarianie (Jerzy Dominik), o pysznym marionetkowym majorze Cath (Ferdynand Matysik), zwariowanym doktorze (Bolesław Nowak) i niesłychanie groteskowej Matce (Janina Zakrzewska) w epizodycznej roli.
Jest to na pewno ciekawe przedstawienie, choć niepotrzebnie spłycone. Widać, na scenie kierowano się swoiście pojętym paragrafem 22: jest śmiesznie, jeśli ma być tragicznie - widz nie rozumie, jeśli nie zrozumie - będzie śmiesznie.