Artykuły

Kiedy bilet do teatru był skarbem

Miron Białoszewski. Pierwsze skojarzenie: Teatr na Tarczyńskiej. I od razu otwiera się ogromny wór ze wspomnieniami - pisze Jacek Fedorowicz w Stolicy.

Była wiosna roku 1955. Przyjechaliśmy do Warszawy na I Festiwal Teatrów Studenckich. My, to znaczy teatr Bim-Bom, założony pół roku wcześniej w Gdańsku. Dwóch młodych aktorów tuż po studiach, Zbigniew Cybulski i Bogumił Kobiela, plus grupa studentów, głównie z Politechniki i Wydziału Malarstwa PWSSP. Czas był absolutnie niezwykły: stalinizm się kruszył, choć wciąż trwał i kąsał. Za nasz program poetycko-satyryczny mogli nas równie dobrze nagrodzić, jak wylać z uczelni, a może i posadzić prowodyrów, wraz z gdańskim cenzorem, który przedstawienie puścił. Nagrodzili. Wygraliśmy festiwal, na drugim miejscu uplasował się - nieco mniej szokujący - program warszawskiego STS-u, założonego w marcu 1954 r., czyli pół roku przed nami.

Ta wyliczanka dat ma wielkie znaczenie. Zmiany następowały wówczas bardzo szybko, stopień relatywnej swobody poprawiał się z miesiąca na miesiąc, aż wreszcie po prawie 10 latach okrutnego terroru i powszechnego strachu nastał październik 1956 r., kiedy to przez moment poczuliśmy się jak w wolnym kraju. To nie żart ani herezja, naprawdę większość Polaków tak odebrała zmiany. Po prostu - porównując to, co po Październiku, z tym, co przed - nie można było czuć się inaczej. Potem to złudzenie dość szybko minęło, ale to już inna opowieść.

Teatr na Tarczyńskiej działał w czasach jeszcze trudnych. Należał do grupy przedsięwzięć artystycznych, o których mówiło się szeptem, z nabożną atencją i niedowierzaniem. Sensacyjne było już to, że teatr funkcjonuje w mieszkaniu prywatnym. I może bez państwowej czapy administracyjnej?! Niebywale. My musieliśmy działać w ramach ZSP. Nie przypominam sobie niestety, który z nich - czy to Kobiela, Cybulski, czy może nasz bim-bomowy poeta Jurek Afanasjew - zdołał obejrzeć przedstawienie Teatru na Tarczyńskiej, ale z opowieści pamiętam, że aura półoficjalności tej inicjatywy teatralnej przytłoczyła wrażenia artystyczne.

Ale taki to był czas. Teatr na Tarczyńskiej nie był jedynym, o którym krążyły legendy i którego nie można było zobaczyć z powodu tłumu chętnych. Podobnie miał kabaret Stańczyk. Powstał wiosną 1954 r., ale zlikwidowano go po dwóch miesiącach. Nie dziwię się władzy. Poeta Białoszewski, jacyś studenci z Gdańska - to ostatecznie można było zlekceważyć. Ale dla Stańczyka pisała ścisła czołówka ówczesnej satyry: Brzechwa, Grodzieńska, Marianowicz, Minkiewicz, grali Szaflarska, Gliński... Wyobrażam sobie, jak wspaniale odbierane musiały być teksty tych znakomitych fachowców, którzy - wyczuwając pewną dezorientację cenzury i mniejszą pewność władzy po śmierci Stalina - spróbowali pisać ciut ostrzej.

A potem lawinowo ruszyły - też dobre, też legendarne i też tłumnie oblegane - sceny, scenki, kabarety i teatry. Koń, Piwnica pod Baranami, Co-To, Stodoła. Kolejny program zrobił Bim-Bom, kolejne - w błyskawicznym tempie - tworzył STS. Na coś zawsze w końcu dawało się zdobyć ten bilet...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji