Artykuły

Pozory dramatu

"Republiką marzeń" nazwał Rudolf Zioło swój scenariusz, oparty na prozie Bruno Schul­za (głównie ze zbiorów opowiadań "Sklepy cy­namonowe" oraz "Sanatorium pod Klepsydrą" 1933-1936 r.) i wyreżyserowany przez siebie w STA­RYM TEATRZE. Również na Scenie Kameral­nej tego teatru - lecz 11 lat temu - ukazał się spektakl Schulzowski, którego twórcą był Ryszard Major. I chociaż inscenizator także wy­stępował w roli autora teatralnej wersji tekstu (tekstów), to posłużył się jednak oryginalnym tytułem książki Schulza "Sklepy cynamonowe".

Piszę o tym bez prób ironizowania, albowiem nie sprawa dochowywania wierności tytułom oryginałów wydaje mi się tu najważniejsza. Chciałbym raczej zapytać o rzecz bardziej za­sadniczą. Przynajmniej dla mnie. Odskocznią do wyrażenia wątpliwości natury dramaturgicz­nej - po obejrzeniu "Republiki marzeń" - stały się początkowe zdania z pomieszczonego w pro­gramie teatralnym eseju Jerzego Jarzębskiego: "Wystawić Schulza na scenie - cóż za pokusa, a przy tym jakaż odwaga! Czytelnik z łatwoś­cią wyczuje dramatyczne napięcie właściwe tej prozie; jej postacie znajdują się stale wobec siebie w sytuacji konfliktu, walki, wzajemnej fascynacji czy pożądania (...) Ale tekst opowieści sprzeniewierza się zamiarom inscenizatorów: przede wszystkim dramatyzm międzyludzkich zetknięć z rzadka jedynie wyraża się w dialogu. Żywiołem prozy Schulza jest opis (...) ogląda­my świat oczyma głównego bohatera i zarazem narratora opowiadań...". No właśnie!

Na podstawie dwu, obejrzanych przeze mnie widowisk scenicznych w Starym Teatrze oraz filmu Wojciecha Hasa "Sanatorium pod Klepsyd­rą" (1973) - obie inscenizacje i Majora, i Zioły, nie zdołały wyczarować TEATRU z prozy Schul­za. Bliższy duchowi i literze jego dzieł był Has dzięki zastosowanej technice filmowej (co zrozumiałe), choć ona też nie zawsze umiała przekazać całe, złożone bogactwo literackie: opisowo-myślowe, zawarte w książce. A przecież warto przypomnieć, że każda z owych trzech, różnych gatunkowo czy formalnie, prób insce­nizacyjnych przejawiała niemałe ambicje ar­tystyczne i intelektualne. Także sporo urody teatralnej oraz filmowej w niektórych sekwen­cjach reżysersko-aktorskiej realizacji. Has wcho­dził wówczas do czołówki reżyserów polskiego kina (po "Rękopisie znalezionym w Saragossie"), Maior należał do młodej fali bardzo utalento­wanych inscenizatorów scenicznych (m. in. "Opera za 3 grosze"), zaś Rudolf Zioło jest dziś w gronie najmłodszych twórców teatralnych, nie tylko w Krakowie - obok T. Bradeckiego - postacią na pewno godną wyróżnienia (wydoby­cie nadspodziewanych uroków teatralności z "Małego biesa" Sołoguba w Teatrze im. J. Sło­wackiego).

No więc, skoro w oglądzie oraz wyczuciu kli­matu opowieści - relacjonowanej przez syna-dziecko a później syna-dorosłego o ojcu mło­dym i starym, umarłym, ale żywym we wspom­nieniach jak podczas nieustannych odwiedzin w snach - nie zawiodły adaptatora i reżysera "Republiki marzeń" ani wyobraźnia, ani słuch, ani wzrok, to co właściwie doprowadziło do nie­powodzenia podjętej na scenie prezentacji opowiadaniowego świata marzeń senno-fantastycznych, jaki w wybornym stylu deformacji autoironicznej stworzył przed półwiekiem Bru­no Schulz? Chyba nadmierna wiara autora adaptacji w nośność sceniczną tekstu. Tym­czasem TO, CO bywa niekiedy dramaturgią z prawdziwego zdarzenia w lekturze prozy artystycznej, niekoniecznie musi się sprawdzać w przekładzie na język teatru.

Inscenizacja Zioły wprawdzie roi się od po­mysłów stykających egzystencje pozorne z po­zorną śmiercią (Ojca-stworzyciela form "repu­bliki" walczącego z oporną materią, filozofa-ptaka i... kochanka służącej Adeli) na tle dwu­poziomowej dekoracji "świata dolnego" z wiel­kim oknem (między sklepem, subiektami a żoną, synem, Adelą, dziewczętami lekkiego prowadzenia) i "świata górnego" tęsknot z groteskowo-lirycznymi majakami w małym okienku, obfi­tuje w wysmakowane scenki i sceny zbiorowe o sporym napięciu dramatycznym (białe plamy rozwieszanych prześcieradeł zasłaniających mroki horyzontu, dziecinne bańki mydlane, "demiurgowe" wykpienie spadania świętego patro­na straży pożarnej miasteczka-wszechświata na ziemię-płachtę etc.) w sugestywnej aurze sceno­grafii Andrzeja Witkowskiego i z towarzysze­niem dobrze zharmonizowanej muzyki Stanisła­wa Radwana - a jednak spektakl wywołuje jako całość więcej niedosytu, niż satysfakcji. Mimo tego że niezbyt długi i pozbawiony par­tii dialogowych, dłuży się rażąc przeładowaniami symboli i rozwlekłym gadulstwem. Wy­nika to wedle mego mniemania, z ateatralnej (w sposobie przysposobienia utworu do po­trzeb sceny) funkcji słowa opisującego, któ­re żadną miarą nie daje się nagiąć do pełnie­nia służby w wymianie zdań między postaciami dramatu. Sztucznie powstałe wypowiedzi i kwe­stie tworzą jedynie tekst ilustrujący ciąg obra­zów oraz skojarzeń. Skąd zresztą miałyby się pojawić dialogi akcja, bezpośrednie spięcia po­staw - w tradycyjnym ujęciu - jeśli zdecy­dowana większość opowiadań Schulza nie pod­piera się prawie żadną fabułą? Co jest nie tyl­ko specyfiką tego pisarstwa, lecz i bezspor­nym jego walorem czytelniczym. Nic dodać, nic ująć!

Główny bohater Józef komentując podpa­trywaną od dołu i z góry rzeczywistość, od­wołuje się do metody określania ludzi oraz zja­wisk od siebie. Dojrzewa, jak powiada sam autor - do... dzieciństwa. Dzieciństwa zmitologizowanego. I z pozycji dziecka (dorastającego w to­ku "akcji") przeżywa jeszcze raz życie całej rodziny, domu, ulicy, mieściny-kosmosu. Wszystko, zgodnie z pisarską wizją, rozgrywa się w drwiąco-patetycznym starciu z pospoli­tością bytu. Walce tej nadaje Schulz szyderczy wymiar wielkiego konfliktu między duchem i materią, dobrem i złem, mężczyzną i kobietą, patriarchalną tradycją familijną i tandetną nowoczesnością - co trafnie zauważa J. Jarzębski. Jestże to wizja serio, podawana do wierzenia odbiorcy przez autora, czy sceptycz­na refleksja jaka ogarnia każdą młodszą ge­nerację po zetknięciu z doświadczeniami poko­lenia ojców? Odpowiedzi powinno się szukać w sobie.

Bruno Schulz (1892-1942) niemal całe swoje życie spędził w Drohobyczu, gdzie jego ojciec był właścicielem sklepu bławatnego. Studiował architekturę we Lwowie i malarstwo w Wied­niu. Oczywiście, przed I wojną światową. Po powrocie do rodzinnego miasteczka uczył ry­sunków w tamtejszym gimnazjum. Zginął w r 1942 w getcie drohobyckim. Pisał, podobnie jak bliska mu formacja pisarzy dawnej mo­narchii austro-węgierskiej (Kafka, Musil, Rilke) w stylu ekspresjonistycznym z domieszką surre­alizmu. A także pod wpływem teorii Freuda. Przełożył w r. 1936 "Proces" F. Kafki na język polski. Entuzjazmował się twórczością starszego od siebie Witkacego i młodszego, Gombrowicza (ilustrując rysunkami jego "Ferdydurke"). Zdążył wydać zaledwie dwa, wspomniane na wstępie tomy opowiadań. Nie ukończył powieści "Me­sjasz", z której dwa fragmenty - jako samo­dzielne nowele - weszły do zbioru "Sanatorium pod Klepsydrą". Ale tylko w "Sklepach cynamo­nowych" występuje pewien łącznik anegdotycz­ny pomiędzy opowiadaniami. To "widziane" przez syna Józefa, postacie Ojca, Matki i Adeli. Ten schemat personalny, nieco poszerzony (subiektki i subiekci sklepowi, dzieciarnia z podwór­ka i koledzy szkolni, prostytutki i in.) posłużył adaptatorowi - w charakterze osobowego bu­dulca - do skonstruowania scenariusza "Repu­bliki marzeń".

Scenariusz ten - poprzez realizację teatral­ną - niewiele może wyjaśnić widzowi, słabo znającemu twórczość Schulza. Nie sądzę rów­nież, by nawet lepiej zorientowani czytelnicy owej prozy wynieśli ze spektaklu w Starym Teatrze odczucia odpowiadające intencjom inscenizatora, które pozwoliłyby odczytać jakieś uogólniające przesłanie tego widowiska. Prze­ciętny odbiorca pewnie zachwyci się ogromną wręcz popisową sprawnością fizyczną i aktor­ską Jana Peszka (Jakuba-Ojca), bo to faktycz­nie jedyna pełna i z wielką dynamiką zagra­na rola przedstawienia, podczas gdy pozostałe osoby dramatu (bez ducha dramatyczności w nich samych) ograniczą swą działalność na sce­nie do mniej lub więcej, malowniczego orna­mentu spektaklu. Ornamentu z ludzi czy ma­nekinów schowanych pod słowami - maskami - etykietami. Nawet Jacek Romanowski, jako narrator (podrosły Józef, syn Jakuba) - choć to on wraz z anonimowym chłopcem (małym Józiem) prowadzą opowieść sceniczną - nie stwa­rza wrażenia pełnokrwistej postaci. Na podobną modłę skrojone wydają się zarysy sylwetek: po­nętnej Adeli (Anna Dymna) i niezbyt już po­nętnej, podstarzałej Matki (Ewa Ciepiela). Ury­wki działań cechują - programowo, gdyż w założeniu ilustracyjne wcielenia postaci Teo­dora (Jerzy Święch), Kupca (Bolesław Nowak), Szlomy (Zbigniew Kosowski), Tłui (Dorota Po­mykała), Pauliny (Beata Palach), Poldy (Urszu­la Kiebziak-Dębogórska), Subiektów (Bolesław Brzozowski, Paweł Kruszelnicki, Romuald Ma­rek) oraz Subiektek (Lidia Duda i Beata Mal­czewska).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji