Artykuły

Role mnie nie tworzą

- Człowiek przez te 35 lat dochodzi dopiero do wniosku, że aktorstwo jest coraz trudniejszym wyzwaniem. Zdaje sobie sprawę z tego, jak mało umie, jak mało wie i ile mu brakuje do doskonałości - mówi MIECZYSŁAW BANASIK, aktor Teatru Horzycy w Toruniu, obchodzący 35-lecie pracy scenicznej.

Aktor Teatru Horzycy Mieczysław Banasik świętuje 35-lecie swojej pracy scenicznej. W rozmowie z "Gazetą" dokonuje podsumowań tego okresu. - Rośnie we mnie świadomość, jakie wymagania przede mną stawia zawód - mówi artysta.

35 lat na scenie to kawał czasu...

- Tak, najgorsze jest to, że człowiek przez te 35 lat dochodzi dopiero do wniosku, że aktorstwo jest coraz trudniejszym wyzwaniem. Zdaje sobie sprawę z tego, jak mało umie, jak mało wie i ile mu brakuje do doskonałości. Odkrywa, że coraz mniej mu się podoba to, co robi. I rzeczywiście wydaje mi się, że jest coraz mniej ról, które mogłyby mi się podobać.

Z czego się bierze ta w sumie gorzka refleksja?

- Rośnie we mnie świadomość tego, jakie wymagania przede mną stawia zawód. Częściej zadaję sobie pytanie: czy moje umiejętności aktorskie pozwolą mi na rozgrzebanie postaci, którą mam zagrać?

Rozgrzebanie?

- Tak, postać należy najpierw rozgrzebać, rozdrapać, aby później poskładać ją w całość i zagrać.

A nie przychodzi to panu łatwiej po tych wszystkich latach na scenie?

- Nie. To o wiele trudniejsze niż wówczas, gdy miałem za sobą pięć lat pracy na scenie. Wtedy przygotowując postać, wybierało się jedną z kilku dróg. W tej chwili sprawa jest bardziej skomplikowana. Gdy zaczynam grać, dostrzegam od razu wiele dróg. Później z tych dróg odchodzą dziesiątki ścieżek, z których muszę wybrać najwłaściwszą. Przychodzi właśnie też pytanie, czy starczy mi umiejętności, żeby tego dokonać.

Po 35 latach i wielu znakomitych rolach nie powinien mieć pan złudzeń.

- Najprościej było zaraz po studiach aktorskich w Łodzi. Dyplom odebrałem z przekonaniem, że jestem pełnoprawnym, zawodowym aktorem. Jednak już po pierwszych spektaklach nagle okazało się, że niewiele umiem. Że pierwszą rzeczą, jaką muszę zrobić, jest uświadomienie sobie swoich braków i słabości.

Czy ktoś pomaga w odkryciu takiej świadomości?

- Czasami reżyser. O ile trafiło się na takiego, które te niedostatki zauważa i stara się aktora czegoś nauczyć. Ale często pracowałem z twórcami, którzy nie wiedzieli, na czym polega aktorstwo. Widziałem po prostu, jak rozchodzą się nasze drogi i dochodzi do niepotrzebnych nieporozumień tego typu, że grałem postać jakby z innej sztuki, z innej bajki.

Widzowie nie zawsze zdają sobie sprawę z tego, jak wielkim wyzwaniem jest dla aktora praca przy spektaklu.

- Praca nad przedstawieniem rozpoczyna się na długo przed próbami, a kończy się z ostatnim widowiskiem.

Czyli spektakl, który żegna tytuł, jest dziełem ostatecznym?

- Też niekoniecznie. Każdy spektakl jest inny, bo ja w każdym spektaklu jestem inny. Wiadomo, że niekiedy wychodzi lepiej lub gorzej.

Co ma wpływ na jakość tych poszczególnych widowisk?

- Wszystko: od pogody po sprawy osobiste. Dużo zależy od widzów, którzy w rzeczywistości sami mogą przyjąć rolę reżyserów.

Jak to?

- Aktorzy słyszą reakcje publiczności. Po dziesięciu pokazach spektaklu publika reaguje w ten sam sposób w tych samych miejscach. A nas dziwi reakcja w nieprzewidywalnych dla nas momentach.

Czy zdarza się, że to wyprowadza z równowagi?

- O tak. Aktor jest jednak od tego, żeby robić swoje.

O aktorach często mówi się, że ich osobowości składają się z postaci, które stworzyli na scenie, że płynie w nich krew bohaterów teatralnych.

- Nie myślę o tym w ten sposób. Role buduje się w oparciu głównie o osobiste doświadczenia, ale też na podstawie własnych obserwacji i przeżyć innych ludzi. Zbieram te sytuacje i je wykorzystuję, tak jak najlepiej potrafię. A gdyby się to we mnie gdzieś odkładało, płynęło w żyłach, kumulowało, pewnie bym oszalał. Role mnie nie tworzą.

Dlaczego?

- Wielokrotnie zetknąłem się z tym, że pomieszanie teatru i życia kończyło się dla aktorów tragicznie. Nie wolno tego robić. I ja tak nie robię: kończę grać, rola we mnie umiera.

Ukończył pan szkołę aktorską w Łodzi. Dziś to uczelnia legendarna i znana na całym świecie.

- Z początku studiowałem przez chwilę w szkole teatralnej w Krakowie, skąd wyrzucili mnie na zbity pysk. Dostałem się do Łodzi i tam szczęśliwie udało mi się skończyć naukę. A co do tej legendy - za moich czasów było trochę inaczej. Wtedy za lepsze uchodziły szkoły aktorskie w Warszawie i właśnie w Krakowie. Wykładały w nich wielkie indywidualności polskiego teatru. A w mojej szkole byli za to znakomici pedagodzy. Uczyłem się na jednym roku z Polą Raksą i Basią Brylską. Janusz Gajos był rok niżej. Tylko na studiach trzymaliśmy się razem, zaraz po nich wszyscy rozjechaliśmy się po kraju.

Czy ci pedagodzy nauczyli pana czegoś, co do tej pory znajduje zastosowanie w pracy nad spektaklami?

- Nauczyli mnie na pewno uczciwego podejścia do zawodu i uczciwości wobec widza. Może zabrzmi to górnolotnie, ale rzeczywiście wiele w tym prawdy. Ta zasada zmusza mnie do potraktowania aktorstwa w jak najbardziej przyzwoity sposób.

Na czym to polega?

- Do pracy podchodzę w pełni profesjonalnie. Uważam na przykład, że dobre role zdarzają się raz na dziesięć lat.

Bardzo surowo ocenia pan swoje dokonania.

- To prawda. Kilka spektakli jest mi bliskich z zupełnie innych względów. Choćby sztuka "Amerykański blues" reżyserowana przez Krystynę Meissner, która składa się z trzech jednoaktówek. Byłem może 20 minut na scenie, ale i tak wiele mi to dało. Bardzo sobie cenię ten etap nauki zawodu, który zawdzięczam w dużej mierze dzięki właśnie pani Meissner.

W jakim repertuarze czuje się pan najlepiej?

- W rosyjskim, a nawet radzieckim. To samo teatralne mięso, piękny materiał dla aktora.

A repertuar współczesny?

- Nie za bardzo. Nigdy nie przepadałem ani za dramaturgią współczesną, ani za klasyczną. Ale dostaje się role w "Zemście" i trzeba je zagrać, bo na tym polega moja praca.

"Kolacja na cztery ręce", którą do niedzieli można oglądać w Teatrze Horzycy, schodzi z afisza. Jest taka tradycja, że w ostatnim spektaklu aktorzy stroją z siebie żarty. Tu też tak się stanie?

- Nie wiem. Dziś odchodzi się od tradycji tzw. zielonych przedstawień, w czasie których aktorzy robią sobie żarty. Widownia, która znała spektakl, nawet oczekiwała dowcipów od artystów. Jednak nie można żartować, gdy występuje się w poważnym widowisku, a nie w farsie czy wodewilu. W takim wypadku to się mija celem, bo wypacza sens sztuki.

Czy przypomina pan sobie jakiś żart, który zrobili panu koledzy?

- W "Locie nad kukułczym gniazdem" w szczecińskim teatrze grałem postać Indianina Bromdena. Bohater w ostatniej scenie miał wyrwać z podłogi maszynę z plątaniną kabli i wybić nią okno. Oczywiście ten rekwizyt wewnątrz był pusty. Ale w czasie zielonego przedstawienia koledzy aktorzy przykręcili mi maszynę do desek sceny. Na spektaklu zrozumiałem, że nie podniosę tego przedmiotu. Jednak tak się postarałem, że wyrwałem tę maszynę wraz z śrubami, które były wkręcone na głębokość aż trzech centymetrów.

Słyszałem, że 35-lecie pracy świętował pan również w 1999 roku, bo miał pan przerwę w działalności scenicznej.

- Tak, przez sześć lat nie pracowałem w teatrze. W 1982 roku należałem do "Solidarności" i tak się potoczyło, że zrezygnowałem z teatru. Mimo wszystko miło wspominam ten okres. Zajmowałem się wtedy prowadzeniem gospodarstwa w byłym województwie szczecińskim. Byłem rolnikiem.

Czy to doświadczenie bardzo pana odmieniło?

- Tak. Dzięki temu mogłem spojrzeć na siebie z innej perspektywy. To mi w ogóle w życiu wiele dało.

W Toruniu pracuje już pan po raz trzeci.

- Tak. Wcześniej grałem tu przez jeden sezon. Byłem Rogożynem w "Idiocie" wg Fiodora Dostojewskiego i Kleonem w "Zapomnieć o Herostratesie". Później do Torunia przyjechałem na zaproszenie pani Meissner, dzięki której zagrałem Mendla Krzyka w "Zmierzchu" Izaaka Babla. Ona też w 1990 roku przyjęła mnie na stałe do zespołu.

Co po 35 latach na scenie mógłby pan doradzić młodym ludziom, którzy mają ambicje aktorskie?

- Nie odważę się nikomu doradzać. Nie powiem, czy warto iść tą drogą. Znam blaski i cienie zawodu.

A gdyby pana córka postanowiła zostać aktorką?

- Dzięki Bogu, na razie nie zdradza takich inklinacji. Wolałbym jednak, żeby tego zawodu nie wybierała. Ale gdyby się uparła, nie robiłbym przeszkód.

Pana żona Beata pracuje w teatrze. Czy panu nie przeszkadza, że przynosicie ze sobą do domu problemy z pracy?

- Nie, to w wielu wypadkach bardzo pomaga. Bardzo dobrze się rozumiemy. Żona wie, jaki tryb życia prowadzę, że mam dzień rwany: od rana próby, a wieczorami spektakle. Może gdybym miał jakąś normalne zajęcie, np. osiem godzin siedzenia za biurkiem, byłoby inaczej.

Oprah Winfrey zwykła gościom swojego talk showu zadawać pod koniec programu jedno pytanie. Też je zadam. Przez 35 lat występował na scenie. Czego może być pan pewien?

- Może tego, że wszystko ma swój koniec?

Mieczysław Banasik (ur. 1940 r.) wychował się na Śląsku w Rybniku. Już w gimnazjum zdecydował, że zostanie aktorem. Skończył wydział aktorski w szkole łódzkiej. Debiutował 10 października 1964 roku w "Przyciąganiu ziemskim" wg Eligija Stawskija w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. Później pracował na wielu scenach: we wrocławskim Teatrze Rozmaitości, Dramatycznym w Wałbrzychu, im. Węgierki w Białymstoku, Współczesnym, Dramatycznym i Polskim w Szczecinie, Starym Teatrze w Krakowie. W Horzycy pracuje na stałe od 1990 roku. Toruńska publiczność mogła poznać go ostatnio dzięki rolom Mieszczanina w "Kopciuszku" Jana Brzechwy, Firsa w "Wiśniowym sadzie" Antoniego Czechowa i Jana Sebastiana Bacha w "Kolacji na cztery ręce" [na zdjęciu] Paula Barza

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji