Diagnoza zastępcza
Pisarz okazuje się bezradny w konfrontacji z rzeczywistością ostatniego dziesięciolecia, nie potrafi odróżnić skutków od przyczyn, objawów od źródeł choroby. Trudno wprawdzie oczekiwać od dramatu głębinowej analizy socjologicznej. Pisarz ma święte prawo do metafory, skrótu i niesprawiedliwych ocen. Rzecz jednak w tym, że niemal wszystko, o czym traktuje jego nowy utwór, jest krzyczącym banałem, przeżuwaniem dawno przeżutej papki.
Ramowy pomysł był interesujący: oto umiera gospodyni. Wdowiec zaprasza rodzinę i sąsiadów do czuwania przy zmarłej. Ale nikogo to nie obchodzi (bo wódki nie postawił), pieśni śpiewają więc wynajęci muzycy z kapeli rockowej. Jego pomocnik Boleś (postać o niejasnej tożsamości) sprowadza miastowych turystów i przejezdnych. Śmierć już nie znajduje uszanowania, a życie stoczyło się na manowce plastikowej egzystencji.
Na poziomie założeń, przesłania, tezy ogólnej "Requiem..." się broni - jest kolejnym wielkim oskarżeniem społeczności polskiej o poniechanie tradycji, o bezmyślność, bylejakość życia, roztrwonienie szansy. Brzmi to nieźle i zapewne dlatego Chór Pierwszych Czytelników dramatu orzekł był, że oto pojawiło się wyczekiwane od dawna nowe polskie "Wesele". Co prawda to raczej pochówek a nie wesele, ale w polskim teatrze już nieraz tak bywało, że "Ślub" zamieniał się w pogrzeb, czemu więc nie miałoby być na odwrót. Ale to jedynie efektowne frazesy, "Requiem..." nie jest bowiem "Weselem", choć aluzji do Wyspiańskiego można by się w utworze doszukać. Ani nową "Kartoteką", do której nawiązuje Myśliwski.
Nie jest nimi, ponieważ utwór zatrzymuje się na powierzchni zjawisk, nie penetruje rzeczywistości w głąb. Ani nie przedstawia motywacji postaci, ani nie parodiuje rzeczywistych konfliktów, ani nie zaleca się poetyckością, ani werystyczną dosadnością. Pisarz ślizga się po sprawach i po ludziach z warsztatową biegłością, ale nie może ukryć, że tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia. Nic tedy dziwnego, że aktorzy męczą się srodze na scenie, bezskutecznie usiłując przekonać do bohaterów, a widzowie wiercą się w krzesłach w oczekiwaniu, że kiedyś się wreszcie ten dramat zacznie. Ale się nie zaczyna. Od czasu do czasu trafi się jakiś bon mocik, czasami jakaś kwestia albo pomysł - na nic to jednak, bo utwór nie klei się.
Kazimierz Dejmek poszedł za pisarzem, eliminując nadmierny "nawis" telewizyjny. Nie zrezygnował wszakże z "fundamentalnego" oskarżenia telewizji, iż zastąpiła współczesnym matkę, ale w porównaniu z tekstem zminimalizował udział tego współczesnego Chochoła w akcji. Pomysł wytoczenia procesu telewizji razi wtórnością - to przecież Krzysztof Kieślowski przed wielu laty w telewizyjnej inscenizacji "Kartoteki" Tadeusza Różewicza posłużył się tym pomysłem, potem motyw ten eksploatowano wielokrotnie, nawiązał do niego także sam Różewicz w "Kartotece rozrzuconej".
Siłą rzeczy, "Requiem..." zamiast być nowym "Weselem" stało się pieśnią żałobną nad udrapowaną plebejskością, nad utraconym mitem wsi arkadyjskiej i podłego miasta. Szkoda tylko, że to takie dojmująco nudne i doskonale obojętne.