Artykuły

Prezent

Zazwyczaj chętniej rozmawiam z dzie­łem niż z jego autorem. Cóż jednak począć, gdy dzieło do dyskusji nie zachęca, nato­miast myśli autora, wyłożone na łamach bardzo poczytnego dziennika, od tygodnia nie dają mi spokoju? Nie są to myśli złote i nawet we fragmentach raczej nie zasługu­ją na powtórną publikację w miesięczniku. A nuż jakiś teatrolog-skrupulant wiernie je z naszego pisma wynotuje, a potem uwieczni w naukowej rozprawie? Papier nie marmur, a jednak głupio tak ryzyko­wać... Widząc oczami wyobraźni przyszłe tomy teatrologicznych rozpraw, postano­wiłem ograniczyć się do streszczenia rze­czonego wywiadu. Ale nic z tego! Nawet najuczciwsze streszczenie mogłoby być odebrane jako wyraz mojej złośliwości, a tej akurat wobec autora nie żywię. Mojej recepcji jego utworu scenicznego towarzy­szyła obojętność, wywiad zaś wywołał we mnie zdziwienie i ten rodzaj konfuzji, który dorosłym już wnukom towarzyszy czasem na urodzinach ciągle żywotnego dziadka... Brać poważnie jego słowa - nieswojo, prze­milczeć je - nie wypada.

Oglądając w Narodowym dramat "Sta­ra kobieta wysiaduje", zainscenizowany przez Stanisława Różewicza, nie raz w cichości serca zadawa­łem sobie to proste, dziennikarskie pyta­nie, którego krytyk głośno nie wypowie: dlaczego? Co skło­niło znanego reży­sera filmowego, ar­tystę z niepodważal­nym dorobkiem i re­gałem prestiżowych nagród, żeby w wie­ku osiemdziesięciu trzech lat przyjść do teatru z utworem bra­ta pod pachą? Jaka potrzeba go tam przyprowadziła, jakie pragnienie, pytanie, odkrycie, jaki ból czy gniew? Odpowiedź usiłowałem wyczytać z samego spektaklu, ale bez skutku. Sięgnąłem więc po autorski komentarz, chwa­ląc dzień, w którym Iwona Więckiewicz z "Dziennika" podsunęła artyście dyk­tafon. "Tę sztukę Tadeusz napisał równo czterdzieści lat temu. Któregoś dnia zapytał mnie, czy bym nie wystawił jej w teatrze". No tak, wszystko jasne. Tadeusz Różewicz jest od Stanisława starszy o całe trzy lata, na dodatek w dzieciństwie zwykł zamykać go w koszu (jak dowiadujemy się z wywiadu), co musiało pozostawić na psychice brata niezatarte ślady. Chociaż dziś Stanisław już się Tadeusza nie boi i publicznie zapewnia o jego dobroci, to jednak odmawiać mu nie potrafi. I bardzo dobrze! Złośliwcowi, któ­ry chciałby w tym miejscu dorzucić coś na temat asertywności, zamknę usta prostym "czcij brata swego". I nie zapominaj o pre­zencie na urodziny - choćby spóźnionym. Stanisław Różewicz wyreżyserował do tej pory pięć utworów Tadeusza. Dwa w wieku pacholęcym (ich premiera miała miejsce "w kuchni pod stołem", jak ujawnia w wywiadzie), trzy natomiast - "Pułapkę", "Wyszedł z domu" i "Śmiesznego staruszka" - w "dorosłym już życiu" (dla Teatru Tele­wizji). Nie wiem, na jakim poziomie stały spektakle w domowym teatrzyku Różewi­czów, telewizyjne realizacje Stanisława były w każdym razie zrobione przez profesjo­nalistę. Wiem, bo wi­działem. O profesjo­nalizmie młodszego Różewicza świadczy zresztą sam styl pracy nad utworami brata, o którym w wywia­dzie naprawdę sporo. "Kiedy już powie­działem Tadeuszowi o tym, że spróbuję za­brać się za Starą ko­bietę..., postanowi­łem, że przeczytam jeszcze raz tę sztukę i wtedy podejmę osta­teczną decyzję, czy podejmuję się realizacji, czy też nie". Wszystkim młodym reżyserom, którzy z taką łatwością zabierają się dziś za realizację dramatów Różewicza, życzyłbym podobnej rozwagi. Ale czy wystarczy im do­świadczenia, mądrości i artystycznej intuicji, żeby powiedzieć to, co powiedział Stanisław Różewicz, po skończonej lekturze "Starej kobiety...": "Przeczytałem i od razu zrozu­miałem, że ona się nie zestarzała. Mimo swoich czterdziestu lat ma siłę ogromnej wizyjności. Tadeusz pisząc ją, wyprzedził czas"? Przypuszczam, że nie wystarczy. Taką dojrzałość, taką głębię myśli osiąga się bowiem tylko z wiekiem.

Cenię dojrzałość, zwłaszcza u reżyserów, posmutniałem jednak na słowa Stanisła­wa Różewicza, bo żadnej wizyjności w jego przedstawieniu nie zauważyłem. Sfiksowa­na starucha w zaśmieconej kawiarni, ska­cowany kelner w lakierkach, laska w szpil­kach przyklejona do komórki, opalone lale z kolorową prasą w rączkach, lansująca się artystka o urodzie Dody, dwa, trzy plastiko­we worki ze śmieciami na scenie - i to ma być ta spełniona apokalipsa, którą Różewicz przepowiadał czterdzieści lat temu? Biegnę do biblioteki i sprawdzam, czy rzeczywiście ".wyprzedził swój czas", pisząc "Starą ko­bietę...". Zgadza się, wyprzedził. Wszystkie absurdalne rojenia ludzi nowoczesnych, które nasz dramatopisarz powycinał z ów­czesnych gazet i bardzo umiejętnie włożył w dialogi i monologi swoich bohaterów, stały się po czterech dekadach najnormalniej­szą normą i codzienną codziennością. Ze podstarzałe kobiety rodzić będą jak młódki, że podtatusiali panowie pigułką młodość sobie będą przywracać, że nagość na ulicach zatriumfuje... Wszystkie też zwiastujące koniec tego świata przepowiednie, przez Różewicza dowcipnie w dramacie zapre­zentowane, na naszych oczach (w telewizor wlepionych) codziennie się spełniają. Że wody zabraknie, że klimat się zmieni, że śmieci nas zasypią, że jak nie pośpiech, to białaczka z napromieniowanej mąki nas wykończy. I nie do śmiechu nam chyba, gdy słyszymy nagle prorocze słowa Kelne­ra: "Jesteśmy dzisiaj świadkami wstępnego stadium trzeciej wojny światowej".

Nie do śmiechu, ale wszyscy się przecież podczas spektaklu brata Stanisława śmieje­my. A przynajmniej uśmiechamy, jakby nas ta spełniona apokalipsa wcale nie przeraża­ła. Różewicz napisał w końcu komedię, to znaczy sam ten nasz śmiech zaplanował. Nie tylko zresztą na widowni, bo i na scenie jego bohaterka co i raz wybucha zdrowym, błazeńskim, karnawałowym wręcz recho­tem, który jest piękną oznaką jej naturalnej wolności (zainteresowanych odsyłam oczy­wiście do Bachtina). Anna Chodakowska bardzo zresztą dobrze swoją rolę pojęła i już w drugiej minucie przedstawienia pomalowała sobie policzki na czerwono niczym klaun. Od tej chwili wiadomo już było, że nic nam nie grozi...

Skoro jednak coś się na świecie zmieniło, a zmieniło się ewidentnie i to na gorsze, to dlaczego nic nie zmieniło się w teatrze. Świat już dawno poza krawędź się przechylił, a teatr w kółko tak samo? Ano tak samo i to z dwóch powodów naraz: estetycznych i oso­bistych (znowu). Zacznijmy od estetyki: "Moim zdaniem reżyser nie powinien wy­suwać się na prowadzenie i robić ze sztuką, co mu się żywnie podoba" - wyjaśnia młod­szy brat Stanisław. "Takie działanie musi mieć zły wpływ na efekt końcowy". A teraz nuta osobista: "Oczywiście starałem się wy­reżyserować Starą kobietę... jak najlepiej, bo to przecież odpowiedzialność przed wi­dzami, krytyką i przede wszystkim starszym bratem". No tak, jak się ma brata-geniusza, to się człowiek stara, ale za bardzo nie ryzy­kuje. Bogiem a prawdą ryzykuje znacznie mniej niż tamten czterdzieści lat temu!

Weźmy choćby taki cukier. U Tadeusza Kelner sypie go "tak długo, aż cukier wy­sypuje się na stół i na podłogę". W tej ra­dykalnej scenie Stara kobieta "grucha" jak gołąbek, a "Kelner sypie". Serwetką twarz wyciera, zmęczenie okazuje, ale sypie do upadłego. A u Stanisława co? Kostka z po­srebrzanej cukierniczki, jedna, druga, naj­wyżej trzecia, a potem już tylko stuk-puk pustym naczynkiem o blat ... i po herbacie. Kelner to prostak i tyle. Cofa więc Stani­sław Tadeusza w opłotki małego realizmu, cofa, a tłumaczy, że nie cofa. Że wprawdzie można sztukę brata "traktować na zasadzie małego realizmu i ująć ją bardzo naturalistycznie, ale na szczęście jest w niej pole do fantazji, wyobraźni, snu". Dlaczego jednak pole to pozostaje w spektaklu Stanisława nieaktywne (mówiąc językiem czasów speł­nionej apokalipsy), nie wiadomo. Chociaż właściwie wiadomo: "Od kilkudziesięciu lat jestem reżyserem filmowym i z tego powodu moje wyobrażenie o teatrze jest trochę ograniczone" - wyznaje rozbrajająco Różewicz młodszy. "Nie mogę przecież, tak jak w filmie, użyć montażu czy dla atrakcyj­ności widowiska przenieść zdjęcia w inne miejsce, do innego kraju...".

Pal sześć zagranicę, ale montaż? Panie Stanisławie! Przecież to brat był prekur­sorem montażu w polskim teatrze! Mon­tażu, kolażu, brikolażu, ambalażu i wszel­kiej, za przeproszeniem, aleatoryczności. A więc może Pan, może i pewnie Różewicz starszy nie miałby nic przeciwko temu. Jasne, że nie jest fajnie być epigonem własnego brata. Więcej: nie jest fajnie być epigonem niegdysiejszej awangardy. Ale żeby od razu robić ze "Starej kobiety..." trochę podkolorowaną ramotkę realistyczną, w której nawet tak odważna aktorka jak Anna Chodakow­ska wypada blado (choć puce ma pomalo­wane)? Ja wiem, że to głupio tak śmiecić na scenie i zgadzam się z Panem, że ten nasz koniec świata wcale nie taki okropny. Dozor­ca zamiata, woda w butelce stoi, a szczury po podłodze nie latają. Apokalipsa apokalipsą, ale do fryzjera pójść można, a i much ostat­nio jakoś mniej, choć wszystko wokół gnije na potęgę. Nie przesadzałbym też z tym no­wym językiem teatru, który za wszelką cenę próbuje dogonić uciekający mu świat. Coś jednak trzeba widzowi zaproponować!

Nie wystarczy skleić ze sobą kilka kolejnych scen (wyrzucając dla złago­dzenia "wizyjnego" efektu te najbar­dziej kluczowe, z drugiej części sztuki). Nic wystarczy też wejść pod szyld Te­atru Narodowego i oddać się w ręce je­go "znakomitych aktorów". To prawda, bez Anny Chodakowskiej, Ignacego Gogolew­skiego i Mariusza Bonaszewskiego spektakl by nie powstał, bez Andrzeja Witkowskiego - świetnego scenografa - z pewnością byłby mniej fotogeniczny, a bez muzyki Stanisława Radwana - nie brzmiałby tak szlachetnie.

Ale chyba trochę Pan przesadził, powierza­jąc aktorom rolę stróżów własnego dzieła. "Oni nie tylko grają w sztuce, oni pilnują, bym nie sfałszował tego, co jest prawdziwą treścią Starej kobiety...". Tak kończy się rozmowa ze Stanisławem Różewiczem, a ja przypominam sobie szczęśliwie, że ta sama gazeta wydrukowała w swoim kolorowym dodatku wywiad z Anną Chodkowską. Re­żyser za bardzo nie wiedział, co jest "praw­dziwą treścią" dramatu brata, na szczęście wiedziała to aktorka, a dziennikarka na czas zadała jej to kluczowe pytanie. Medialna Opatrzność czuwa!

Zamiast kolejnego wywiadu trafia mi jed­nak w ręce nie tak dawno wydana książka Grzegorza Niziołka "Ciało i słowo. Szkice o teatrze Tadeusza Różewicza". Rad nie rad sprawdzam, co też mądry teatrolog młodszej generacji dowiedział się o "Starej kobiecie..." i ogarnia mnie nagłe zdziwienie. Okazuje się bowiem, że Różewicz wcale swoim dra­matem czasu nie wyprzedził! To znaczy wy­przedził - bo przecież panie dopiero teraz rodzą dzieci po pięćdziesiątce - ale zarazem cofnął się w nim (cały czas mówię o czasie) i to radykalnie, bo aż w mityczną przeszłość naszej rozsypującej się kultury. Jeśli Stanisław Różewicz naprawdę szuka w drama­cie brata Tadeusza "ogromnej wizyjności", niech sięgnie po książkę Niziołka (jej walory już kiedyś zachwalałem) i niech przeczyta taki choćby fragment: "Postać Starej kobiety nosi rysy archaicznych bogiń życia i śmierci. Narodziny z jaja odsyłają nas zarówno do świata zwierzęcego, jaki i do mitów. Niektó­re z nich tak właśnie przedstawiają początek świata, życia - wykluwającego się z olbrzy­miego jaja (to jeszcze bardziej wzbogaca wieloznaczność tytułu). Inne postacie też mają swoje mitologiczne rodowody. Trzy dziewczyny opalające się na plaży to Parki. Tak w każdym razie przedstawiają się mło­dzieńcowi, który z kolei ma rysy Hypnosa, Hermesa, Apollona. Ślepiec to Terezjasz nawiedzający skażone królestwa. Wielki śmietnik to Okeanos. Nawet powiązania pomiędzy postaciami dochowują wierności mitologicznym fabułom [...]. Te znaczenia i związki łatwo przeoczyć przy pierwszej lekturze. Niektóre z nich autor poddaje gro­teskowej trawestacji, inne starannie masku­je. Śmierć Kelnera poprzedza modlitwa su­gerująca jego "boskie" pochodzenie ("Ojcze nasz, który jesteś w niebie", "pogrzeb mnie w matce naszej, ziemi"). Po jego zniknię­ciu pojawia się Młodzieniec, także "synek" Starej kobiety. Te dwa zestawione ze sobą epizody, niby całkowicie niezależne, spa­ja motyw odrodzenia, zmartwychwstania - ukryty, a tym samym opatrzony znakiem zapytania".

Czytam tę piękną analizę "Starej ko­biety..." i zastanawiam się, kto w polskim teatrze zdołałby na scenie "nie sfałszować" tego, co jest "prawdziwą treścią" dramatu. Co tam "nie sfałszować"! Uchwycić głębo­ki sens sztuki (według Niziołka jest nim próba "dotarcia poprzez poezję do źródeł życia"), z wdziękiem poruszając się po jej satyrycznej powierzchni? Po dłuższym na­myśle przychodzi mi do głowy tylko jedno nazwisko, problem w tym, że należy ono do reżysera już nieżyjącego... Może więc w tej naprawdę trudnej dla Tadeusza Różewicza, widzów i w ogóle teatru współczesnego sy­tuacji nie ma co wybrzydzać na spektakl brata Stanisława i, mimo wszystko, z radoś­cią przyjąć jego spóźniony prezent?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji