Schulz w teatrze
W krakowskim przedstawieniu "Sklepów cynamonowych" nie ma przesadnej erupcji pomysłów inscenizatorskich ani dużego nagromadzenia efektów teatralnych. Jest natomiast spektakl wyprowadzony z litery i ducha Schulza. Jednorodny, logicznie zorganizowany. Ryszard Major spróbował przekazać w kształcie dramatycznym nie tylko podstawowe treści, ale i cechy szczególne pisarstwa Schulza - jak na przykład tworzenie tekstu bliższego poezji niż prozie. Z dużą zręcznością i umiarem przeprowadził niespoisty przecież dramaturgicznie tekst przez scenę. Kultura i powściągliwość to zasadnicze walory jego inscenizacji. Niestety ma ona i swoje mielizny.
Centralną postacią "Sklepów cynamonowych" - tak spektaklu, jak i prozy - jest Ojciec. Z tą różnicą, że w powieści poznajemy go poprzez widzenie i wyobrażenie syna, natomiast w przedstawieniu ukazuje się on nam bezpośrednio. To, co można by złożyć na karb młodocianego wieku narratora, jego dziecięcej wyobraźni i zafascynowania Ojcem, na scenie musi być uwierzytelnione.
Schulz świadomie miesza obiektywne i subiektywne, realne i nierealne. Stary kupiec Jakub żyje w świecie, który w jakiejś swej części istnieje naprawdę, ale większe jego obszary rozciągają się w sferze wyobraźni. Do sfery tej nikt poza nim nie ma dostępu. I nie chce go mieć.
Może jedynie syn przeczuwa zadziwiające regiony ojcowskiej egzystencji. Stąd płynie jego kompleks syna-odstępcy, dobrze pokazany w krakowskim przedstawieniu przez Mieczysława Grąbkę.
Chcąc pokazać na scenie dualistyczny świat Schulza, trzeba być wyczulonym na konkret i na zmyślenie. Ale natura teatru nie lubi wieloznaczności. Symbolika postaci Ojca przeniesiona na scenę bez - albo prawie bez - komentarza poetyckiego, przy jednoczesnym zagęszczeniu sytuacji, wymagała wielkiej sprawności aktorskiej i reżyserskiej. Wygranie antynomii czy raczej dwupostaciowości: śmieszny zdziwaczały kupiec i fantastyczny mag, herezjarcha nie jest rzeczą łatwą. Problem ten Major spróbował rozwiązać, przydzielając rolę Ojca dwóm aktorom, którzy w przeważającej części występują na scenie równocześnie.
I tak Roman Stankiewicz gra w tonacji "niskiej". To maniakalny, chory staruszek, pełen ekstrawagancji.
Dziwactwa i zdziecinnienie Jakuba nie wykluczają jednak faktu, że jest on w pewnych momentach heroiczny - gdy wydaje walkę szarości i nudzie prowincjonalnego życia. Ale dystyngowany, starszy pan zabawiający panienki do szycia dziwnymi opowieściami o właściwościach materii, to Już Wiktor Sadecki, grający w tonacji "wysokiej".
Sam pomysł reżyserski - który unaocznia widzowi wielkość wcieleń i ról Ojca - uznać można za dobry. Za to jego przeprowadzenie na scenie nie może zadowolić.
Jeśli Stankiewicz, grający "sobie", prywatnie, intymnie, zasłuchany w tylko jemu wiadome sprawy, potrafi przykuć uwagę patrzącego, co więcej - potrafi wzruszyć i zafascynować, to Ojciec Sadeckiego jest blady i papierowy. Brak mu demonizmu i siły. W miejsce objawień płynie retoryka... Za taki efekt winę ponosi nie tylko aktor.
Cały tok intelektualno-filozoficzny Schulza gubi się w przedstawieniu. I nie jest to zaskoczeniem. W teatrze retoryka zawsze przegrywa z żywiołową witalnością. Nawet nie wiem, jak frapujący wykład nie wytrzyma na scenie konkurencji ze zgrabnymi nogami Adeli. Nogami, za którymi - nawiasem mówiąc - też przemawiają swoje racje.
Skoro już o tym mowa, to muszę przyznać, że osobliwy, i masochizmem podbarwiony erotyzm Schulza pokazany został na ogół dyskretnie lecz czytelnie.
Niemała w tym zasługa twórczyń ról kobiecych: Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej (Adela), Hanny Halcewicz (Polda), Ewy Kolasińskiej (Paulina). Także znaczenie tajemniczej ulicy Krokodyli ograniczone zostało do symboli obyczajowo-erotycznych. To jeszcze jeden dowód na to, że w krakowskim spektaklu walory sceniczne przeważają nad problemowymi.
"Sklepy cynamonowe" w reżyserii Ryszarda Majora są autentycznie, głęboko teatralne. W pełni powiodło się oddanie poetyckiego uroku Schulza, atmosfery ciemnej, tajemniczej, chwilami rozświetlanej humorem. Kilka scen potraktowanych zostało rodzajowo, jak na przykład znakomity tercet z pierwszej części, w sklepie cynamonowym kupca Jakuba.
Od sugestywnej, poetyckiej atmosfery nieodłączna jest sceneria, w jakiej przebiegają "Sklepy". Bez tej specyficznej scenerii wręcz nie można sobie Schulza wyobrazić. I tu trzeba powiedzieć, że warstwa wizualna spektaklu, choć niekiedy urokliwa, nie w pełni mnie zadowala. Scenografia Jana Banuchy, funkcjonalna i prosta, pomaga aktorom w ich scenicznych działaniach, widać, że czują się w niej dobrze. Jest jednak zbyt zgeometryzowana, nie budzi niepokoju i niejasności, nie stwarza głębszej perspektywy. Rzecz jasna, nie są to zarzuty sensu stricto, a raczej marzenia kogoś, kto być może żąda zbyt wiele. Wszystkie moje uwagi nie znaczą abym odmawiała przedstawieniu w Teatrze Kameralnym poważnych walorów. Reżyser, transponując na język sceny tekst tak bogaty znaczeniowo jak "Sklepy", zrealizował jedną z wielu możliwych interpretacji utworu. Póki co nie mamy jeszcze recepty, jak grać Schulza w teatrze. Na szczęście. I myślę, że po tym przedstawieniu też jej jeszcze będzie.