Jerzy Sokrates B.
Kamienna rzeczywistość sceny przy Sławkowskiej 14 - tak bliska filozofii i metaforyce Zbigniewa Herberta - stworzyła niemal naturalne tło dla jego dramatu. "Jaskinia filozofów", a w niej dobroduszny tytan krakowskiej sceny, obchodzący trzydziestolecie swojej pracy artystycznej Jerzy Bińczycki, w roli... ironizującego filozofa!
Ten pomnikowy i zawsze monumentalnie pozowany aktor nagle znalazł się zupełnie blisko widzów, na wyciągnięcie ręki. Widać dyskretną, cyniczną grę twarzy, na której nikt nie powinien zobaczyć prawdziwego strachu przed śmiercią. Są to bowiem ostatnie chwile Sokratesa przed wykonaniem na nim wyroku. Nieistotne stają się wszystkie oracje wysłannika Rady, dociekliwe pytania uczniów wobec jednego ironicznego spojrzenia Sokratesa - Bińczyckiego, aktora, który umie słuchać i milczeć. Niepotrzebne mu są energiczne i efektowne wejścia i zejścia ze sceny dla podkreślenia swojej na niej obecności. Każde jego - a może Herberta... - słowo jest tak samo bezwzględne jak istotne, czasem dowcipne dla złagodzenia bólu dotkniętej prawdy.
Największą jednak nauką Sokratesa ma być jego śmierć, wbrew propozycjom ucieczki, w imię bezwzględnej konsekwencji. Ostatnie wykłady Sokratesa są lapidarne, a nocne modlitwy długie i rozedrgane. Kierowane już nawet nie do Dionizosa, ale do Boga transcendentnego, tego, który istnieje tuż poza granicą ludzkiego strachu. Tego, którego cień wydaje się miłosiernie i wstydliwie zakrywać strach ironisty. Nikt zresztą z odwiedzających i żegnających Sokratesa nie ma ochoty dopatrzeć się w nim człowieka, poza jedną Ksantypą (Aldona Grochal), nie złośliwą babą, ale kobietą, która chce mężowi i sobie oszczędzić rozpaczy - jeden mały, niemy gest równoważy ciężar oratorstwa całego dramatu.
Dramatu, który według zapowiedzi miał być "groteską kostiumową"... Niewątpliwie historia Sokratesa, skazanego za głoszenie własnych poglądów stanowi krzywe zwierciadło dla demokracji nie tylko ateńskiej, ale to pomysł i zasługa Herberta. Natomiast twórcy spektaklu najwyraźniej przestraszyli się groteskowości spraw istotnych i wszyscy, poza właśnie ironicznym Jerzym Bińczyckim, byli śmiertelnie poważni. Nawet przeznaczeni do pokpiwania Chórzyści - Strażnicy (K. Borowiec i A. Hudziak, którego wspaniała vis comica nie została wcale tutaj ujawniona). Aktorzy byli bodaj bardziej przerażeni od samego Sokratesa, że tworzą teatr gadany, czyli według nich - martwy?