Artykuły

Skandal w trzech aktach

Waldemar Fydrych, przywódca Pomarańczowej Alternatywy, sądzi się z władzami Wrocławia o prawa do oranżowego krasnoludka. Tymczasem miejski teatr wystawia sztukę wymierzoną w "Majora". Znawcy sceny mówią: - Hańbiące przedstawienie, paszkwil, gorzej niż w PRL - pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

"Pomarańczyk" pożyczył pierwszy człon tytułu od Pomarańczowej Alternatywy, drugi od Stańczyka, nadwornego błazna i krytyka Jagiellonów. Tytuł spektaklu jest średnio trafiony - "Major" jest wprawdzie krytykiem miejskiej polityki, ale do dworu nie należy. Dwór ma własnego trefnisia.

Akt I

Czas akcji: 11 stycznia 2012 roku. Miejsce: Sąd Okręgowy we Wrocławiu. Postaci: Paweł Romaszkan, dyrektor Biura Promocji Miasta, a także były wiceprezydent Wrocławia, była przewodnicząca rady miejskiej i inni.

Kolejna rozprawa w sprawie krasnoludka - przeciwko Urzędowi Miejskiemu we Wrocławiu staje Waldemar "Major" Fydrych, były przywódca Pomarańczowej Alternatywy. Domaga się ustalenia praw autorskich do krasnala, który - rysowany na murach miasta - był w latach 80. symbolem jego ruchu. Pomarańczowy skrzat został zdaniem powoda zawłaszczony przez Biuro Promocji Miasta, które bezprawnie wykorzystuje ten wizerunek. Krasnale - i to pomarańczowe - zdobią gadżety promocyjne miasta: podkładki pod mysz, podstawki pod kufle, breloczki, opaski na rękę itd. "Major" chce uznania pełnych praw autorskich, przeprosin i rezygnacji z używania symbolu w celach komercyjnych.

Nikt nie podważa tego, że to on namalował pierwszego skrzata na wrocławskim murze. Władze miasta twierdzą jednak, że używane do promocji miasta krasnale - stojące w formie miniaturowych pomników w centrum - nie mają nic wspólnego z Fydrychem.

Na dzisiejszej rozprawie to nie "Major" ma swoje pięć minut, ale Paweł Romaszkan. Szef Biura Promocji Miasta przekonuje, że jego pomysł wykorzystania krasnali w promocji Wrocławia miał być nawiązaniem do typowego wizerunku skrzata. Opowiada jak podczas badań archeologicznych przeprowadzonych dla potwierdzenia obecności krasnali w średniowiecznym Wrocławiu znaleziono maleńki biustonosz. Wymienia imiona prasłowiańskich krasnali - Gnieciucha i Gniotka. W aktach tej sprawy to niejedyne bajkowe postaci - mieszkają tam już Asterix, Obelbc, Snoopy i Lucky Luke.

- Wrocław nie miał w swojej historii takiego mitu, jakim dla Krakowa jest legenda o Smoku Wawelskim - tłumaczy. - Uznaliśmy, że elementem takiej mitologii może być krasnoludek, który obecny był od zawsze w wierzeniach ludowych Słowian z naszego terenu.

Wrocław -jak wiadomo - nie jest miastem typowo słowiańskim i sędzia z trudem utrzymuje powagę. Ale zeznania innych świadków kłócą się z wersją Romaszkana. Sławomir Najnigier, były wiceprezydent miasta, przedstawia dokumenty, z których wynika, że w urzędzie miejskim dziesięć lat wcześniej opracowano strategię wykorzystania krasnala Pomarańczowej Alternatywy, a nie jakiegoś "krasnala Słowian". Romaszkan nie mógł o tym nie wiedzieć. Tę wersję potwierdza Barbara Zdrojewska, była przewodnicząca rady miasta.

Akt II

Czas akcji: 1 7maja 2013 roku. Miejsce: foyer i mała scena Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Godzina 18.55, tuż przed premierą " Pomarańczyka".

Spektakl "Pomarańczyk" ma być uniwersalną historią o autorytetach. W żadnym razie nie o "Majorze". W foyer garstka osób - dziennikarze, krytycy teatralni, kilku urzędników, aktorzy, pracownicy teatru. Bo to kameralny spektakl - na widownię małej sceny nie wejdzie więcej niż 30 osób. I nie wszystkie miejsca będą zajęte.

Przed pokazem jedna z dziennikarek zaczepia Pawła Romaszkana. Pyta, czy to prawda, że współtworzył tę sztukę. On odpowiada, że to przesada. Że nie pisał, tylko konsultował "pewne treści". I może odrobinę zainspirował kolegę.

Marek Kocot, autor "Pomarańczyka", i Romaszkan znają się od kilku lat. Współpracują przy "Antykabarecie", tzw. otwartej scenie w jednym z wrocławskich klubów. Kocot jest twórcą i animatorem "Antykabaretu", a dyrektor Biura Promocji Miasta - jedną z gwiazd tej sceny. Opowiada anegdoty z życia urzędu miejskiego. Przez jeden z żartów omal nie stracił pracy - opowiadał o tym, jak któryś z dyrektorów w urzędzie wymyślił akcję walki z rasizmem pod hasłem: "Przytul Murzyna".

Teraz - 17 maja - o tamtej aferze już zapomniano. Zaczyna się nowy spektakl. Bohaterem "Pomarańczyka" jest Waldemar "Major" Frydrych (nie Fydrych). Dodanie jednej litery w nazwisku to niewidoczna właściwie różnica, nawet znajomym "Majora" zdarza się popełnić tę pomyłkę i dodać r.

Sceniczny Frydrych to człowiek, który "podszywa się" pod przywódcę Pomarańczowej Alternatywy. Dość toporny zabieg ma zapewnić alibi twórcom. Bo na scenie obchodzą się z "Majorem" wyjątkowo brutalnie.

W spektaklu dziennikarz "oskarża" swojego rozmówcę na przykład o to, że nie był internowany. A ten się "tłumaczy", że owszem, nie był, chociaż zawsze bardzo chciał.

Major jest tu tchórzem, który maluje na murze krasnala, bo brak mu odwagi, żeby napisać: "Precz z komuną". Jest też mitomanem przypisującym sobie cudze zasługi. Że żałosny to gość, widać na pierwszy rzut oka - koszula wystaje spod swetra, spod sandałów widać skarpetki. W dodatku jest chory psychicznie i kompletnie pozbawiony poczucia humoru. Jego "żarty" polegają na obrzucaniu widzów zakrwawioną podpaską lub wyciąganiu z rozporka kawałków papieru toaletowego i rozdawaniu ich publiczności. To ma być aluzja do akcji Pomarańczowej Alternatywy z lat 80. Wtedy to członkowie ruchu ostentacyjnie obdarowywali przechodniów deficytowymi towarami: watą i papierem do pupy.

- Zdarza się, że moim pacjentom wydaje się, że są Bonapartem albo Chrystusem - mówi do scenicznego Frydrycha jego terapeutka. - Ale "Major"? Przyznam się panu, że nigdy o nim nie słyszałam.

Mirosław Kocur, teatrolog, po obejrzeniu "Pomarańczyka": - Jestem przerażony. Nigdy wcześniej, nawet w PRL, nie byłem w teatrze świadkiem linczu na niewinnym człowieku. Wielcy artyści od czasów Ajschylosa przemawiali zawsze w imieniu słabszych.

I z empatią. Z nienawiści sztuka marna. Jak ta tutaj.

Zniesmaczony jest Wiesław Geras, dyrektor Wrocławskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora, widz Teatru Współczesnego od 40 lat: - Przeciętny amatorski teatr. I niebezpieczna awantura z "Majorem". Niebezpieczna dla teatru, bo to jest skandaliczne, hańbiące przedstawienie. "Majorowi" należy się szacunek za to, co zrobił w latach 80. Najgorsze, że tej prowokacji towarzyszy poklask urzędników miejskich.

Spektakl oglądają też dawni sympatycy Pomarańczowej Alternatywy, znajomi "Majora". W drodze z Poznania na wakacje zatrzymali się we Wrocławiu. Ktoś dał im wejściówki. Poszli przekonani, że obejrzą ciekawą opowieść o Pomarańczowej Alternatywie. A tu - paszkwil.

Na widowni nie ma "Majora". Nie został zaproszony, gdy odrzucił pierwszą wersję "Pomarańczyka", w której wykorzystano fragmenty jego książek. Marek Fiedor, dyrektor Teatru Współczesnego, mówi: - W związku z odmową kontaktu nie zapraszaliśmy go. Ciągle jednak jesteśmy otwarci na możliwość wizyty pana Fydrycha i rozmowę o spektaklu.

Akt III

Czas akcji: kilka dni po premierze. O spektaklu mówi już tzw. całe miasto.

Pierwsza recenzja ukazuje się dwa dni po premierze - na antenie Polskiego Radia Wrocław Dagmara Chojnacka rozprawia się ze spektaklem w ostrych słowach: - Sytuacja wygląda tak, jakby miasto zleciło opłacanemu przez siebie teatrowi wykonanie publicznego linczu swego przeciwnika w procesie sądowym. Jak z czasów realnego socjalizmu!

W podobnym tonie utrzymana jest recenzja w lokalnej "Gazecie".

Autor spektaklu Marek Kocot odpowiada na łamach wrocławskiej prasy tajemniczym i pokrętnym stwierdzeniem: - Ta sztuka jest opowieścią o mnie samym.

Więcej dowiaduję się od "konsultanta" spektaklu Pawła Romaszkana.

- Nie konsultowałem tekstu w sensie ścisłym. Ponieważ znam Marka Kocota, bo współpracujemy przy "Antykabarecie", to oczywiście znałem tekst i rozmawiałem z autorem, kiedy powstawała sztuka. Nie rozumiem jednak zamieszania wokół tej premiery. "Major" to megaloman! Poza tym on też mnie szkaluje na swoim blogu. Nagranie z moim zeznaniem podczas procesu wrzucił do sieci z podpisem: "Romaszkan kłamie". To jak - jemu wolno mnie obrażać, a teatrowi jego osoby ruszać nie wolno?

"Major" Fydrych do Teatru Współczesnego się nie wybiera. - Autor opowiadał, że chodzi mu o uniwersalną opowieść, że to nie będzie tekst o mnie. A ja wyczytałem tam coś odwrotnego - paszkwil, który stawia mnie w fatalnym świetle. W kategoriach racjonalnych to granda - nikt chyba nie myśli, że wystarczy dodać jedną literkę do nazwiska, żeby uniknąć odpowiedzialności za to, co się mówi ze sceny. Przecież żadna poważna instytucja nie ryzykowałaby w taki sposób! Wydaje mi się, że to było obliczone na prowokację - że zgłoszę sprawę do prokuratury, sztuka zostanie zdjęta z afisza, a twórcy wyleją gorzkie żale. I wyjdę po raz kolejny na starego dziada, który się czepia, na niedorzecznego jakiegoś osobnika. A nieznany wcześniej autor będzie szczęśliwy - odniesie sukces "kontrowersyjnym" spektaklem. Ale ja do sądu nie pójdę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji