Ziemia nie jest jedyna
Dwa i pół roku temu, 29 listopada 1981 r., na scenie Teatru Kameralnego we Wrocławiu odbyła się prapremiera sztuki Jerzego Zawieyskiego - "Ziemia nie jest jedyna".
Jechałam do Wrocławia na ten spektakl z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony - cieszyła myśl, że dramaturgia Zawieyskiego, od dłuższego już czasu pomijana przez sceny (przynajmniej profesjonalne), powraca znów na należne jej miejsce: na ową spełnię - który to termin, zapożyczony ze specyficznego słownictwa Juliusza Osterwy, wydaje się w tym wypadku wyjątkowo przydatny. Lecz jednocześnie odczuwałam niepokój nie mając żadnej pewności, czy ta twórczość zachowała jeszcze swą świeżość i siłę oddziaływania; czy trafi do dzisiejszych odbiorców, do pokolenia, które wzrosło już w nowych, odmiennych warunkach i rządzi się nowym, kształtowanym wśród gwałtownych przeobrażeń naszego czasu, systemem pojęć i kryteriów wartości. Tym bardziej, że chodziło tu o sztukę nigdy dotąd nie graną i chyba na ogół nieznaną nawet z lektury; wprawdzie w zbiorze sztuk Zawieyskiego: "Dramaty współczesne" (wyd. PIW-u) zamieszczono również ową satyryczną komedię "Ziemia nie jest jedyna" - ale tom ów ukazał się w r. 1962; wątpliwe, czy obecnie, po dwudziestu latach, poza wąskim gronem specjalistów znajdą się czytelnicy, którzy przewertowali ów, dość pokaźny wolumen.
Muszę zresztą przyznać, że i ja sama, mimo że związana bliską przyjaźnią z Zawieyskim i dobrze na ogół obeznana z jego twórczością - tej właśnie sztuki nie zachowałam jasno w pamięci. Poznałam ją niegdyś z ust samego autora, który odczytywał mi ją wprost z rękopisu, bezpośrednio po jej ukończeniu. Lecz działo się to w odległej przeszłości - w r. 1959. Od tego czasu minęło więc pełne ćwierćwiecze... Po tylu latach zachowałam tylko dość mgliste wspomnienie dziełka, przynależnego do gatunku lekkiej komedii czy nawet farsy; a więc pozycji raczej nieoczekiwanej ze strony autora "Hioba", "Wysokiej ściany", czy tylu innych dramatów, opartych o poważną problematykę moralną i religijną. Uznałam więc ową "Ziemię" za jakiś chwilowy wyskok fantazji, pełniący rolę jakby "przerywnika" - ot, takiej sobie, żartobliwej błahostki, humoreski scenicznej, pozbawionej większego znaczenia.
Ale właśnie ów komediowy charakter sztuki zwiększał moje obawy o los premiery, którą miałam zobaczyć. Nic przecież nie starzeje się tak szybko jak humor - owa szczególna, trudno uchwytna substancja, która tak szybko zazwyczaj ulega procesom rozkładu, więdnie, wiotczeje, albo całkiem zanika, uniesiona wiatrem przemijającego czasu.
Na szczęście nie stało się tak w tym przypadku. Spektakl (w reżyserii Marii Straszewskiej), nie silący się (za co mu chwała) na jakieś wymyślne "nowatorstwo", nie próbujący spreparować tekstu według reguł ,,unowocześniania" per fas et nefas - ale za to zrobiony rzetelnie, poprowadzony w sprawnym rytmie, dobrze na ogół grany - został doskonale przyjęty: trafił do widzów, wychwytujących bezbłędnie satyryczne implikacje tekstu, bawiących się nimi, i spontanicznie reagującymi. Przedstawienie odniosło bezsporny sukces; najważniejsze zaś, że sam tekst nie okazał się przestarzały - wręcz, przeciwnie, nabrał jakby świeżości, ujawnił jakieś nowe, nieprzewidziane akcenty, których z dawnej lektury nie pamiętałam. Osądziłam więc, że trzeba koniecznie przekazać te wrażenia, tak pozytywne, i zdecydowałam napisać sprawozdanie z owej wrocławskiej imprezy.
Nie doszło jednak do zrealizowania tego zamysłu - z przyczyn; które łatwo zrozumieć, jeśli uwzględni się uwidocznioną na wstępie tych uwag datę spektaklu, i splot wydarzeń, które natychmiast po tym nastąpiły. Wywołało to całkowitą dezaktualizację premiery, która rzec można, zapadła się w niebyt: teatr zdążył powtórzyć ją tylko parę razy, po czym, podobnie jak inne sceny w kraju, zawiesił na pewien czas swoją działalność, po przerwie zaś nie przywrócił już sztuki na afisz. Zresztą przeżycia, które stały się wówczas naszym udziałem nie pozwalały w ogóle zajmować się sprawą tak błahą, tak całkowicie nie przystającą do panującej rzeczywistości.
Alle dziś, gdy piętnastolecie zgonu Autora i Przyjaciela każe myśleć ze szczególną intensywnością o jego życiu i jego dziełach - pragnęłabym nawrócić do owej zapomnianej premiery i do wzbudzonych przez nią refleksji ogólniejszych, dotyczących pewnych właściwości ujawniających się w całym niemal jego scenopisarstwie.
O czym zatem traktuje owa groteska satyryczna, opatrzona tytułem dość wieloznacznym: "Ziemia nie jest jedyna"?
Napisana, jak zaznaczyłam, w r. 1959, była niewątpliwie zainspirowana ową osobliwą gorączką -- niemal pandemią, zrodzoną w naszej współczesności i do dziś wybuchającą raz po raz w coraz to innych rejonach globu: majakiem "talerzy"; owym tajemniczymi zjawiskiem świetlnym, wywołującym dreszcz grozy, a zarazem pewnej rozkosznej ekscytacji wśród tysięcy mieszkańców naszej udręczonej planety. I to nie tylko wśród zwykłego ,,pospólstwa"; wciąż przecież dowiadujemy się, że nawet osoby przynależne do rożnych elit - ba, ponoć nawet i poniektórzy naukowcy - dopatrują się w owych talerzach jakichś sygnałów, przesyłanych do nas z Kosmosu: a nawet - o horror! - całkiem konkretnych pojazdów, zwożących na nasz padół groźnych najeźdźców... Nie potrafię powiedzieć, czy to właśnie wówczas, w końcu lat pięćdziesiątych, wystąpiły po raz pierwszy symptomy owej zadziwiającej "febri comogensis"
- czy też był to już któryś z kolejnych jej paroksyzmów, o szczególnym nasileniu; w każdym razie poruszył on imaginację Zawieyskiego i pobudził jego wenę satyryczną. Na tym motywie oparł swoją komedię. Zbudował ją, stosując - jak we wszystkich swych sztukach - klasyczną jedność czasu i miejsca. Cała akcja przebiega w ciągu jednej doby, zlokalizowana w jakimś opuszczonym i zrujnowanym schronisku - gdzieś w górach w Kanadzie. W schronisku tym znalazła się grupka osób, które upodobały sobie tę samotnię i często tu powracają. Zostają oni tu zaskoczeni przez pojawienie się na niebie owych tajemniczych "talerzy". Z początku obserwują to zjawisko z ciekawością, ale bez specjalnej ekscytacji: wkrótce jednakże ogarnia ich niepokój, a nawet trwoga - pod wpływem pewnych alarmujących wieści. Przynosi je burmistrz z niewielkiej mieściny, położonej u stóp owego pasma górskiego. Okazuje się, że w związku z ową niesamowitą zjawą na nieboskłonie, miasteczko ogarnęło szaleństwo: mnożą się wieści o najściu "nieziemskich" agresorów, mieszkańcy w dzikiej panice wylegli na ulice lub uciekają przed siebie, gdzie ich oczy poniosą; groźni przestępcy wyrywają się na wolność z wiezień, których nikt już nie strzeże; pacjenci z domu wariatów obejmują rządy, by zaprowadzić swoje własne porządki; słowem, rozpadają się wszelkie wiązadła ładu społecznego, nastąpiła całkowita anarchia, która może w każdej chwili przerodzić się w straszliwą rewolucję o zasięgu światowym.
Te mnożące krew w żyłach opowieści można by uznać za przejaskrawione i położyć je na karb wybujałej fantazji owego przedstawiciela władzy cywilnej - przerażonego burmistrza - gdyby nie fakt, że uzyskują one o wiele bardziej wiarygodne potwierdzenie: na teren schroniska wkracza bowiem oddział żołnierzy pod wodzą sierżanta, który od swej bezpośredniej władzy wojskowej otrzymał rozkaz zajęcia w górach stanowiska obserwacyjnego i wytropienia intruzów z Kosmosu. Przy okazji, "na wszelki wypadek", przyaresztowuje on wszystkie znajdujące się tu osoby (łącznie z nieszczęsnym burmistrzem) i nie pozwala im opuścić schroniska. Zgromadzeni mogą więc tylko oczekiwać z rezygnacją dalszego rozwoju wypadków, wypełniając sobie czas wymianą wspomnień i poglądów, dzieląc się filozoficzną refleksją, lub szukając pociechy w niewinnych flirtach; nie gardząc zresztą również wsparciem bardziej przyziemnym, w postaci jadła i - nade wszystko - dobrego wina. Wreszcie, znużeni, układają się na spoczynek.
Ale w czasie ich snu "zachodzi zmiana w scenach naszego widzenia" - by posłużyć się z lekka strawestowanym cytatem z Mickiewicza, pojawia się bowiem nowa figura: wojskowy wysokiej rangi, który oświadcza autorytatywnie, że wszystkie owe przerażające wypadki zrodziły się na podłożu bezsensownej plotki. Sierżant, który starał się tak służbiście wykonywać rozkazy swego lokalnego dowództwa, został wprowadzony w błąd: jego zwierzchnik najwyraźniej oszalał. Nie ma mowy, o żadnych najeźdźcach z Kosmosu; rzekome "talerze", to po prostu całkiem ziemskie "aparaty naukowe", wysyłane przez instancje wojskowe dla dokonania pewnych pomiarów... Wszystko wraca do normy; cały zamęt się uspokoił - a właściwie najlepiej uznać, że go w ogóle nie była "Koniec i bomba, kto uwierzyli, ten trąba", jakby powiedział Gombrowicz. I gdy nad ranem bohaterowie tej dziwnej przygody budzą się z uśpienia, na czystym niebie nie ostał się już żaden ślad po tajemniczych talerzach...
Na tym wyczerpuje się cały przebieg wydarzeń, składających się na tzw. akcję dramatyczną komedii. Ale właściwie trudno tu nawet mówić o akcji w zwykłym rozumieniu tego pojęcia. Wszystkie wyznaczające ją incydenty - prawdziwe czy też urojone - przebiegają przecież za kulisami; dowiadujemy się o nich tylko z cudzej relacji. I cały utwór trudno by nazwać sztuką: to raczej, rozłożony aż na trzy akty, skecz satyryczny, potraktowany dość powierzchownie; fantazyjna burleska, pokpiwająca sobie - raczej dobrotliwie - z dobrze skądinąd znanych paradoksów naszej stechnicyzowanej i racjonalistycznej cywilizacji.
Oczywiście, cała warstwa parodystyczna jest tylko jednym z elementów tego utworu. Głównym przedmiotem zainteresowania autora są postacie "osób dramatu": ich sposób bycia, zachowanie, ich reakcje i zmienne nastroje. Choć charakterystyka ich nie sięga zbyt głęboko i sylwetki ich zarysowane są uproszczonym konturem co zresztą zgodne jest z konwencją lekkiej komedii, czy nawet farsy - w paru wypadkach oglądamy tu figury żywe i barwne, niepozbawione znamion prawdy. Dotyczy to przede wszystkim dwóch przedstawicieli władzy: cywilnej i wojskowej: wystraszonego burmistrza i skołowanego sierżanta. Pierwszy z nich, mimo, że tak tchórzliwej natury, i tak dbający o wygodę i biurokratyczną "zasiedziałość" swego stanowiska, ujmuje swym niewątpliwym rozsądkiem, a nawet ujawnia zarodki pewnych utajonych tęsknot bardziej wysublimowanych. Również i sierżant budzi sympatię: nie reprezentuje on tylko stereotypu jakiegoś "drylu" wojskowego - lecz tchnie prostotą i skromnością człowieczeństwa,
Zabawnie zarysowuje się również sylwetka duchownego - pastora jakiejś sekty religijnej Kanady, w którym poczucie obowiązków wobec nakazów powołania religijnego łączy się z naiwnym racjonalizmem i swoistym "niedowiarstwem" - organiczną niemożnością pogodzenia się z jakimkolwiek przejawem sił nadprzyrodzonych.
Mniej przekonują postacie dwóch kobiet - i to tych właśnie, do których autor zdaje się przywiązywać największą wagę, i najwyraźniej chciałby uczynić z nich główne protagonistki swego "opusu". Jedna z nich uczestniczka francuskiego ruchu oporu, była ponoć niegdyś wielką aktorką; musiała jednak pożegnać się ze sceną wskutek pewnych zaburzeń psychicznych, wywołanych w czasie przeżyć w hitlerowskim więzieniu. Motyw ten, który wręcz obsesyjnie powraca w wielu dramatach i powieściach Zawieyskiego i przeważnie budzi u odbiorców głębokie wzruszenie - tutaj, w obrębie tej niefrasobliwej komedii, nie jest na swoim miejscu; wypada z tonu. Dotyczy to w pewnym stopniu także drugiej z tych kobiet - zaprzyjaźnionej z artystką poetki i wizjonerki. Obie te damy przemawiają językiem patetycznym i sztucznym, a ich zwierzenia i reminiscencje są dziwnie "wydumane"; na tle ogólnej tonacji brzmią jak dźwięk obcy i zgrzytliwy, drażniący patosem i czułostkowością.
Tak więc tekst owej "Ziemi" nie jest wolny od pewnych słabości. A jednak, mimo tych niedostatków, grzechów przeciwko jednolitości stylu, mimo swej wątłej i kruchej budowy, mimo nazbyt już uproszczonych, zbyt powierzchownych, a nie dość ostrych, nie dość drapieżnych efektów demaskatorskiej ironii - sztuka ta przecież sprawdza się na scenie i budzi żywy oddźwięk widowni. Jak to się dzieje? Na czym polega tajemnica tego oddziaływania?
Sądzę, że źródłem jest pewna cecha dramatopisarstwa Jerzego - właściwość, którą można określić jako swoisty "sensus theatralis". Właściwość, która wyraża się w umiejętności wytwarzania napięcia dramatycznego. Jest to dar wielkiej ceny, dar, który przesądza o teatralnej "nośności" dzieła, o jego "sile przebicia" poprzez zaporę rampy scenicznej i ogarnięcia widzów swą magią, zniewolenia ich, i włączenia w krąg wyobrażonej rzeczywistości. Jest to czynnik, który nie ujawnia się przeważnie w tekście pisanym i odbieranym poprzez lekturę, siłę oddziaływania uzyskuje dopiero w teatrze, obleczony w konkret sceniczny. U Zawieyskiego ten czynnik występuje nieomal stale: zdolność wywoływania napięcia stanowi o tym, że jego teksty, niejednokrotnie budzące poważne zastrzeżenia ze strony krytyków, znających je głównie z lektury, zwyciężają na ogół w teatrze.
Owo napięcie dramatyczne Zawieyski osiąga w różny sposób, różnymi metodami: na innej drodze w swoich poważnych dramatach, w których widz angażuje się w walkę wewnętrzną bohaterów, wystawianych na nieustanne próby, zmuszonych do nieustannego dokonywania owego wyboru, o którym Liebert mówi w znanym swym wierszu ("Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę"). Nie tu miejsce, rzecz prosta, na bliższe omówienie tej problematyki. Jeśli natomiast chodzi o sprawę owego napięcia, wytwarzanego w omawianej przez nas komedii - to odżywiacie uzyskane jest ono zupełnie innymi środkami: mianowicie poprzez specyficzną atmosferę, poprzez aurę wyczekiwania. Właściwie całe dzianie się w tej sztuce wyraża się w oczekiwaniu. W czekaniu na to, co przyniesie następny moment, jakie spadnie na bohaterów - i widzów - niespodziewane wydarzenie? I choć przeważająca część publiczności od początku zdaje sobie oprawę z fikcyjności i nieprawdopodobieństwa całej tej bufonady - a może i przewiduje pointę finalną - to przecież daje się wciągnąć w ową aurę wyczekiwania, w klimat napięcia i niepokoju przed burzą, która może za chwilę porazić groźnym piorunem. I chyba właśnie to swoiste oczadzenie, ta ekscytacja, zrodzona z podświadomego niepokoju i niepewności - stanowi o zwycięstwie teatralnym tej leciutkiej i bynajmniej nie wolnej od mankamentowi, fantazyjki scenicznej.
I jeszcze jedno. Wydaje się, że rzecz o czekaniu morze okazać się szczególnie bliska odczuciom polskiej widowni. Wyczekiwanie, to przecież motyw; zakodowany w naszej świadomości zbiorowej: narzucony nam z dawna przez literaturę, przez sztukę... i życie. Przyzwyczailiśmy się do czekania na upragnionego Godota, który się jakoś nie zjawia... Czekamy na spiżowy głos Złotego Rogu, a zamiast niego rozlega się tylko piskliwe pobrzękiwanie chochołowych skrzypeczek. Zapewne, powoływanie się z racji tej bagatelki na tak wysokie, tak niebosiężne niemal parantele, może się wydać grubym nietaktem. A jednak można tu dostrzec pewne bardzo odległe, zaledwie uchwytne powinowactwo. "Odróśl tych samych pni z moich dni" - mówiąc słowami Stańczyka.