Zabawa i refleksje
JUŻ sama sceneria wprowadza nas w dziwny, odrealniony świat absurdu. Ale nie jest to absurd, który dominowałby w warstwie myślowej sztuki, choć przecież przenika on przez całą materię komediową tekstu Aleksego Arbuzowa. Nie jest też absurdem, w którym lubują się twórcy nowych, czy może znowu nie tak nowych, dziesięciu przykazań dramaturgicznych, stających się kanonem modnej jeszcze do niedawna a i dzisiaj nie pozbawionej racji bytu na Zachodzie sztuki, żeby przypomnieć tylko niektóre dramaty Becketta, czy Ionesko. Komedia Arbuzowa wykorzystuje jedynie sytuacje i zachowania absurdalne, żeby uporządkować je w konwencji realistyczno-poetyckiej. Dzieje się tak wtedy, gdy dwie kobiety, w gruncie rzeczy mające sprzeczne interesy, pomagają sobie w zdobyciu celów, do których dążą. Dzieje się tak wówczas także, gdy poznajemy tajemnice Erasta Wenecjanowa, człowieka, który pewnego dnia wyszedł z domu i dopiero po wielu latach do niego wrócił, nie ujawniając powodu ucieczki. Zresztą, cała rodzinka Gusiatnikowych jest wystarczająco zwariowana, żeby się mogła podobać. I jest to zwariowanie sympatyczne, dające się lubić, więcej, zwariowanie owo szalenie wzbogaca emocjonalno-widowiskową stronę przedstawienia, ubarwia je, napełnia atmosferą zaufania i bezpretensjonalności.
Tak więc od samego początku jesteśmy w okolicy przedziwnej, okolicy ładnej i sympatycznej. Igor Iwanow, leningradzki scenograf, w sposób znaczący wpłynął na ogólny kształt inscenizacji Piotra Fomienki, swojego radzieckiego kolegi. Koncepcja reżyserska została inteligentnie wsparte wizją plastyczną. I dlatego krajobraz akcji, nasyconej pierwiastkami surrealistycznymi, owymi instrumentami wiszącymi na drzewach, przedmiotami które sprawiają wrażenie wyrastających ni to prosto z chmur, ni to wyłaniających się z jasnej przestrzeni horyzontu, od razu zjednuje widza zaciekawia, bo do końca nie wiadomo, czy to jest potężne drzewo-matka (asocjacje z naturą), na którym, czy w którym zbudowany jest dom rodziny Gusiatnikowych, czy raczej to z domu, z którego ścian i okien, z dachu i podłogi wyrastają olbrzymie konary drzewa, co również przybliża nam obraz przyrody, która musi znosić ludzkie pomysły, wspierać je, czy przynajmniej służyć człowiekowi w jego nieustającym poszukiwaniu szczęścia. Tak czy inaczej, cała sceneria "Tego miłego, starego domu", tak jak wiecznie starego mitu o miłości i pełni ludzkiego życia, wprowadza nas w niepokoje i nadzieje bohatera przedstawienia, Konstantego Gusiatnikowa i jego dwu wielbicielek. Dom Gusiatnikowych zawieszony jest między chmurami, w przestrzeni, otoczony rekwizytami sztuki muzycznej. I to jego zawieszenie jest jak gdyby zawieszeniem racji poruszających się w jego wnętrzu ludzi. Bo nie są to racje ostateczne, do końca wykrystalizowane, najpełniej ujawnione. Arbuzow operuje niedopowiedzeniami, subtelnymi asocjacjami, to zaciera wizerunek swoich bohaterów, to rozjaśnia go. Jego postacie wciąż znajdują się między niepokojem a radością. W takim stanie obserwujemy obie kobiety, Julię i Ninę, które przyjechały do tego samego mężczyzny, zamieszkały w jednym hotelu i w jednym pokoju, co pozwoliło dramaturgowi na wyeksponowanie delikatnych, zwiewnych napięć emocjonalnych, owych wzruszeń bardzo rosyjskich, bardzo szczerych i naturalnych, w takim stanie widzimy Konstantego, Saszeńkę i Alę, ba, nawet starszą parę, Erasta i Raisę. Trzeba przyznać reżyserowi, że bardzo zgrabnie zapełnił i zorganizował całą przestrzeń sceniczną, której rekwizyty zagrały zgodnie z dobrymi wzorami komediowymi.
Sztuka Arbuzowa jest dość obszerna, powiedziałbym nawet za długa, dlatego dobrze się stało, że Fomienko zrezygnował z niektórych partii tekstu, zagęścił go znaczeniami, wzbogacił wymowę. Wprawdzie tu i ówdzie podpowiadały się kolejne skróty i słabości czy niepotrzebne powtórzenia, ale nie było ich za dużo, więc nie narzekajmy.
Otrzymaliśmy sztukę pogodną, zrealizowaną starannie, z wieloma świetnymi pomysłami inscenizacyjnymi, nasyconą zdrowym humorem, niezwykle i pięknie muzyczną, prawdziwie rosyjską, podszytą nieco sentymentalizmem, nieco romantycznymi uniesieniami, utrzymaną w dobrym tempie, nie pozbawioną wdzięku, dużej kultury wykonawczej, liryzmu i tłumionego patosu. Inaczej mówiąc, nie zawiedliśmy się, a wprost przeciwnie, przeżyliśmy miłą przygodę teatralną. Zarówno reżyser jak i scenograf przygotowali ową lekką, obyczajowo-moralną anegdotę z prawdziwym znawstwem materii komediowej, z wyczuciem pulsów języka polskiego, co należy na szczególne podkreślenie, jeśli pamiętamy, iż obaj nasi goście po raz pierwszy zrealizowali na naszych scenach przedstawienie i to przedstawienie, które będzie się liczyć w tej konwencji. Zespół aktorski utrzymywał się na zupełnie dobrym poziomie i w zasadzie trudno mówić o słabszych propozycjach, co wcale nie znaczy, że obyło się bez wpadek i drobnych "poślizgów". Hrydzewicz zagrał swoją kwestię, jakby dopiero wrócił z praktyki w rosyjskich teatrach, a pozostali także mu wiernie i dobrze sekundowali.