Artykuły

Pukle i flaszka

"Seans" w reż. Włodzimierza Nurkowskiego w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Zanim wyreżyserowany przez Włodzimierza Nurkowskiego "Seans" Ireneusza Iredyńskiego się rozpocznie, zanim Dariusz Starczewski jako On i Anna Rokita jako Ona zmienią godzinę w przepastną psychodramę, we freudowski węzeł gordyjski psychopatologii życia uczuciowego ludzi po przejściach, zanim padnie pierwsze z mozolnego szeregu zdań porażająco głębinnych - Rokita wtaszczy na scenę strzelbę i zawiesi ją na stalowej żerdzi udającej krawędź ściany.

Fuzja w teatrze, obrzyn w fikcji - stary numer. Już grubo ponad wiek temu, 1 XI 1889, w liście do Aleksandra Łazariewa Antoni Czechow kreśli portret celowości w światach sztucznych. "Nie wolno ustawiać na scenie naładowanej strzelby, jeżeli nikt nie ma zamiaru z niej strzelić". Owszem, gdy na fikcyjnej ścianie realna fuzja wisi i wisi, twórcy przedstawienia, pod groźbą kary wiekuistego wstydu, muszą spowodować, że ktoś z niej wypali. Powtarzam: w teatrze, w iluzji, w sztuczności, na planecie kuglarskich gier. Nie w życiu.

W życiu z dwurury wiszącej na ścianie raczej nikt nie huknie. W życiu na pytanie: co ona tak wisi? jest tylko jedna odpowiedź. Ano, wisi, bo wisi, a że wisi, to niech wisi... W realności zbyt oczywiste związki przyczynowo-skutkowe są martwe. Tu między obrzynem a grzmotem nie ma przejść prostych. Dramaturgiczni wirtuozi ludzkich głębin, ci psychologiczni nurkowie - dobrze o tym wiedzą. Czy w tej konkurencji teatralnej mieliśmy mistrza większego niż Iredyński? Nie spierajmy się. Umówmy się, że nie. Lubił, oj, pasjami lubił sobie ten pisarz pogmerać w człowieczych podświadomościach.

Oto więc Ona strzelbę przynosi i na ścianie wiesza. To znak od reżysera. Ale nie jest to znak do cytowanego listu Czechowa odsyłający, sugerujący, że zaraz rozpocznie się iście czechowowska w swej stylistycznej i konstrukcyjnej prostocie zabawa w łapanie ludzkich tajemnic, łapanie, a nie mozolne ich nazywanie. Nie. Znak strzelby to tutaj znak wysublimowanej teatralności, sztuczności twardej jak prawda, fikcji, której nie odróżnisz od życia. Nurkowski zdaje się mówić: oto zaczynamy grę, otwieramy godzinę masek, rozkręcamy seans psychologicznego kuglarstwa, startujemy z psychodramą, pokiełbaszone dusze na pokaz wystawimy! Czuwaj!

I rzeczywiście. On i Ona z wolna w coś na podobieństwo amoku popadają. Zaczynają przed sobą siebie i innych ludzi z przeszłości odgrywać. Ona swego dawnego kochanka, zwanego Elfem, ongiś zabiła, bo prosił, a ona bardzo kochała. On w grę wchodzi, bo pragnie, by z niej, którą dziś kocha, ołów zbrodni spadł. No i się zaczyna kaskada coraz ciemniejszych, ech, niejednoznaczności, ech, duszy. Iredyński przez dna ludzkich tajemnic idzie niczym jakiś męczący dłubacz, co zagadkę wszelką chce plaster po plastrze pilnie opisać, punkt po punkcie w słowie oddać, nie zostawiając żadnych, nawet najmniejszych miejsc nie rozprutych, niezanalizowanych, niewywleczonych pod bezlitosny snop elektronowego psychomikroskopu.

Ciężko jest. Potwornie ciężko jest przyjmować na uszy ciemne zwały tego sprawozdania z dłubania. Narasta kapiąca ze sceny duchota, z każdym słowem puchnie tajemniczość, powieki odmawiają posłuszeństwa, trzeba więc dzielnie walczyć, bo nie uchodzi polec... Jest ciężko, a gdy człek pojmie, że w tym przez Iredyńskiego i Nurkowskiego przedstawionym świecie, w tej z aluminium, sinego światła i elektronicznego plumkania skleconej przysłowiowej kozetce freudowskiej, jedynym elementem bez drugiego dna jest tkwiąca na stoliku flaszka czystej, zaś aktorzy raczej szybko nie skończą - to atmosfera robi się wręcz nie do zniesienia kłopotliwa. Co czynić?

Otóż - myśleć. Wsłuchiwać się dzielnie w tego (nie chce być inaczej) eschatologiczno-psychoanalitycznego gniota literackiego o winie, karze, zabijaniu, miłości, nienawiści, przeszłości, teraźniejszości, przyszłości, cierpieniu, łzie gorzkiej, skórze słodkiej, duszy jęczącej, et cetera. Pozostaje wsłuchiwać się w te do nieprzytomności rozdymane treści i pytać: dlaczego Nurkowski sięgnął po tę rozpaczliwość dramaturgiczną? Ja - nie pojmuję.

U Czechowa, jak w każdym pisaniu celnym, jest jak w tej oto prawdzie klasycznej: nie ma treści, są tylko obrazy. Czechow obrazy z najprostszych fraz lepi w sposób tak prosty, jak proste jest przejście między strzelbą a wystrzałem. On nie dłubie w tajemnicach. On z obrazów tworzy pajęczynę i tajemnice te w nią łapie, by pokazać. Pokazuje, nie zabija nazwaniem. U Iredyńskiego - odwrotnie. Ani pół obrazu, same treści ołowiane, a między treściami przejścia pogięte i zakręcone tak diabelnie, jak pukle Violetty Villas.

Zostawmy Czechowa. Jeśli Nurkowski poczuł miętę do formy psychodramy, jeśli zapragnął poigrać z mechanizmem teatru w teatrze, to dlaczego chwycił akurat za "Seans", skoro obok jest "Simpatico" Sheparda, "Kochanek" Pintera i choćby "Kraksa" Dürrenmatta - małe arcydzieła scenicznych pajęczyn do usidlania tajemnic naszych?

Cóż począć, sięgnął po rzecz napisaną fatalnie. Żal. Nie dostrzegł, że tajemnica nazwana - znika. I niby co wtedy teatrowi pozostaje? Jałowa recytacja pustych miejsc po tajemnicach, czyli smutek aktorstwa Rokity i Starczewskiego, trud, co w gwizdek idzie. A widzowi? Widzowi pozostaje ulga patrzenia na flaszkę, która ma, jak Pan Bóg przykazał, dno tylko jedno. Pierwsze i ostatnie.

Na zdjęciu: Anna Rokita, Dariusz Starczewski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji