Artykuły

Sztuka upadnia

"Pływalnia" w reż. Krystiana Lupy w PWST w Krakowie. Pisze Alicja Müller w Teatraliach.

"Trzeba nam dalej płynąć, umierać wciąż - bez przerw, bo nie dość raz zaginąć tym, co istnieli wpierw" - pisał Bolesław Leśmian. I tak trwają bohaterowie "Pływalni", czyli schizofrenicy, narkomani, prostytutki i rozmaici wykolejeńcy, których, nie wiedzieć czemu, opuściło wszelkie szczęście. Są rozdarci między tym, co jeszcze w nich żywe (uzależnienie) a tym, co w nich już obumarło (zainteresowanie rzeczywistością). Te odrzucone przez społeczeństwo istoty o chybotliwej tożsamości jawią się jako upiory i pozostają - by posłużyć się słowami innego wieszcza - "na świecie jeszcze, lecz już nie dla świata".

W mrocznej przestrzeni zdegradowanej pływalni, która symbolizuje wyjęte z czasoprzestrzennego kontinuum, tymczasowe miejsce przejścia, spotyka się grupa odpychających, młodych ćpunów. Tylko czasem wdziera się tam snop niepokojącego światła. Ciemność stanowi jedyną, choć niemożliwą do wypowiedzenia prawdę. Pełen łachmanów, zużytych strzykawek, pustych butelek i innych rupieci basen jest metaforą płynnej - fragmentarycznej i niepewnej - rzeczywistości. Tam znudzeni i zniechęceni wszystkim bohaterowie znajdują swoje miejsce i tam zanurzają się w koszmarnych snach, z których nie mogą lub nie chcą się wybudzić. Obserwujemy, jak w ułamkach chwil przechodzą do odmiennych stanów świadomości, a ich ciała nawet nie wzbraniają się przed "odpływaniem". W tych scenach bez wątpienia na uznanie zasługują przekonujący, naturalni aktorzy.

Krystian Lupa umieszcza nas w środku kilkunastu opowieści bez początku i końca. Spoiwem kolejnych, często ocierających się o granice nonsensu dialogów i monologów jest "gównianość" egzystencji. Jego aktorzy, operując nieuformowaniem i nieokreślonością, grają niejako zawieszonych, niezdolnych do konstruktywnego myślenia, naznaczonych innością i wybrakowaniem degeneratów bez właściwości. Kreowane przez nich postaci nie radzą sobie ze swoją samotnością, strachem i obrzydzeniem. Tkwią w patologicznych związkach. Nie wymagają wiele - dowodem miłości może być zastrzyk albo skręt. Stracili zainteresowanie innymi ludźmi, których traktują już wyłącznie przedmiotowo, jako potencjalnych posiadaczy towaru. Dla organicznych potrzeb gotowi byliby umrzeć.

Kłucia, cięcia, skurcze, syki i brak nadziei na lepsze jutro - w tym rytmie pulsuje uruchamiane czarną magią igieł monotonne szaleństwo, które przemienia życie bohaterów w desperacki absurd i sprawia, że każdy plan na przyszłość musi zostać opatrzony komentarzem: "jeśli dożyję/dożyjesz". Wolni od problemów zewnętrznego świata narkomani pogrążają się w destrukcyjnej nudzie, a ta, w połączeniu z permanentnym głodem, tworzy sprzyjający kiełkowaniu agresji, cuchnący odchodami i tanim alkoholem grunt. To przestrzeń piekielna. Lupa umiejętnie przekonuje, że piekło nie jest miejscem z zaświatów, a znajduje się tuż obok nas - stąd liczne odwołania do topografii Krakowa.

W narkotykowym infernum nie ma miejsca na nadzieję, dlatego samozwańczy Zbawiciel musi zostać zbrukany. Świetny Łukasz Wójcik kreuje postać Jezusa w narkotycznej ekstazie, który nakazuje pamiętać o światłości i w nią wierzyć, ale zamiast owieczek liczy muppety. To Chrystus-smutny klaun, który u boku niewinnej i dobrodusznej schizofreniczki Anny (w tej roli bardzo dobra Aleksandra Pisula) sprawia, że beznadziejność sytuacji osiąga apogeum. I nawet marzenia Sanny (cudowna Sandra Staniszewska) o odwyku wydają się jedynie bolesną parodią możliwego szczęścia.

Aktorzy nieustannie nas obserwują i krępują niewygodną bliskością. Zmuszają do ciągłego obcowania z ucieleśnioną klęską. Grają wprawdzie ludzi, co to zwykli spoglądać na siebie z odrazą, lecz tak samo patrzą na świat, któremu wydaje się, że przeniknął tajemnice ich upokorzenia. Po kolei prezentują ciągi niewybaczalnych błędów. Bohaterowie rzadko doświadczają normalności, a jeśli już odzyskują jasność umysłu, to tylko po to, by za chwilę świadomie "odpłynąć". Nie oczekują, a może nawet nie znoszą jakichkolwiek pomruków współczucia. Nie chcą, by opowieści, które z niemałym trudem rozwijają, zostały zinterpretowane jako wołanie o pomoc. Zdają się mówić: "dostrzeż mnie", "zobacz mnie", "patrz jak znikam", "patrz jak tonę", ale nie proszą o ratunek, nie pragną obłudnej litości. Cóż począć z tymi postaciami? Być może należy się im po prostu przyglądać i wierzyć tak mocno, aż zrozumiemy, że nie można ich ocalić i wtedy zapragniemy je zniszczyć.

Zastosowana w "Pływalni" gra powtórzeń - scen i dialogów - doprowadza od początku nieciekawy i nieprzyjemny spektakl do punktu, w którym staje się on wręcz niedorzeczny, a bohaterowie zostają ostatecznie odarci ze szczątków indywidualnych właściwości oraz wpisani w uniwersalny schemat cyklicznego upadania ludzi-śmieci. Powstało przedstawienie nieznośne dla widza, brutalne i odstręczające, lecz nad wyraz dotkliwe i ważne. Rzecz w tym, że piekło ze swej natury jest nie do zniesienia. Byłoby więc czymś niewłaściwym uczynić je przyjemnym dla oka. Ostatnie minuty to czas zawieszony w próżni. Niespokojna noc. Ale krępująca bliskość tępo wgapiających się w pustkę aktorów nie pozwala udawać, że ten świat nie istnieje. Możemy jedynie nie patrzeć w stronę okaleczonych i otępiałych odmieńców, dopóki zupełnie nie znikną w mroku niespiesznie gaszonych świateł. Nie wypada wyjść przed czasem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji