Artykuły

Grysik

"Rachatłukum" w reż. Sebastiana Chondrokosta w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Agata Tomasiewicz w serwisie Teatr dla Was.

Widz zmierza ku Malarni wąskim korytarzem. Ścieżka obudowana jest planszami z sylwetkami kobiet w wyuzdanych pozach. Fluorescencyjne światło i dioda migają między udami jednej z kobiet. Kierunek marszruty wyznacza symbol męskości - neonowe koło ze strzałką. I natychmiast rodzi się myśl - o Boże, czy my naprawdę zmierzamy do klubu go-go? "Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie"?

Pierwsze wrażenie czytelnika, który miał już styczność z prozą Jana Wolkersa, może być niepokojące. Owszem, "Rachatłukum" zaczyna się jak szklona rozbudowaną metaforą powieść pornograficzna, lecz prędko okazuje się, że nią zwyczajnie nie jest. Pod opisami kolejnych seksualnych łupów, luteranek z "piersiami obwisłymi jak woreczki na datki", kryje się coś więcej - żal za utraconą miłością życia, jakkolwiek sentymentalnie by to w pierwszych odczuciu nie brzmiało. Język Wolkersa jest zbudowany z kompulsywnego przywoływania szczegółów. Jedno zdanie przytacza kolor i materiał sukienki, z niego wyrasta kolejne, opisujące pielęgnowanie nowonarodzonych kociąt. Szczegółowy opis rzeczy ulotnych jest rzeczą charakterystyczną dla pozycji z serii Harlequin, lecz takie powinowactwo to ostatnia rzecz, o którą można oskarżyć Wolkersa.

Powieść holenderskiego pisarza odtwarza specyfikę pamięci o osobie, która odeszła. Skupienie na szczególe nie jest tu zabiegiem, mającym podmalować wyblakłą rzeczywistość, niczym w lichej jakości monidle. Przypadkowe wspomnienia powracają natarczywie obrastając w powikłaną historię życia, jak zadry dojrzewające w macicę perłową. Proces wytwarzania pamięci przypomina dmuchanie szklanych baniek, formowanie gorącej, półpłynnej masy w gładką strukturę. Teraźniejszość urabia się z przeszłości. Koncentracja na detalu w "Rachatłukum" nie jest tym samym brylantyną oblepiającą niewyszukaną fabułę, lecz stanowi istotę powieści.

Można lubić styl Wolkersa, można też reagować na niego alergicznie, ale na pewno nie należy redukować jego prozy do zezwierzęconych opisów stosunków seksualnych. Przypomina się tutaj casus Henry'ego Millera, w którego twórczości krytyka przez długi czas widziała wyłącznie obscenę i kobiece organy płciowe przyrównane do omułek. Cóż, takie jest chyba ryzyko pisarza. Albo wybierzesz burdel, ryzykując niezrozumienie - albo pozostaniesz w bezpiecznym tematycznie ogródku jordanowskim.

Pierwsza część spektaklu tylko potwierdza pierwsze wątpliwości. Scenę podświetlono neonami niczym parkiet w klubie. Na scenie stoi fotel. Po skośnych liniach ustawiono lustra, wykrzywiające perspektywę jak w gabinecie śmiechu w lunaparku i odbijające podświetlony parkiet. To dobry ruch Urszuli Bartos-Gęsikowskiej - taka multiplikacja tworzy wrażenie wielopoziomowości i głębi. Wkrótce pojawi się wykonawca monodramu, Marcin Bosak, ucharakteryzowany na tandetnego żigolaka w połyskującej marynarce, okularach-gwiazdach i klamrze u paska w takim kształcie. I wisienką na torcie (czy nie brzmi to ironicznie?) - wielkim sztucznym penisem doczepionym do spodni. Chcieliśmy gabinetu śmiechu? No to go mamy.

Bo ta część monologu zapewne była obliczona na śmiech. Bosak-Jan, wykonując ruchy frykcyjne, snuje opowieści o kolejnych podbojach, nie szczędząc anatomicznych opisów. Ta była łysa, a ta zarośnięta. Ta ma obwisłe piersi, a ta z kolei dopiero co wyszła z psychiatryka. W tym momencie już nie można odpędzić myśli, że "Rachatłukum" Chondrokostasa będzie farsą o ekscesach niepoprawnego libertyna.

Wkrótce jednak pojawi się Ona - Olga. Nie fizycznie, lecz ożywiona we wspomnieniach. Początek opowieści o ukochanej zapowiada przetworzony elektronicznie głos z offu. Początkowo retrospekcja wspólnego życia jest utrzymana w tonie rozpasania. Jan przywołuje erotyczne igraszki, nie omieszkując również udzielić skrótowej lekcji kobiecej anatomii. W pewnym momencie rozlega się "Love me tender". Do śpiewu przyłącza się bohater, nucąc do ściskanego w ręce gumowego członka jak do mikrofonu. To przetworzenie sceny z "Dzikości serca" Davida Lyncha. Nawiązanie do filmu, choć subtelne, jest trafne i błyskotliwe. W końcu u Lyncha również pojawia się szaleńcza, prawie komiksowa l'amour fou dwojga młodych ludzi, z narwaną, ewidentnie cierpiącą na kompleksy menopauzalne mamuśką w tle. Zaczyna robić się ciekawie.

Ku zaskoczeniu, spektakl wyewoluował z obsceny w melancholię. Coraz częściej zaczynają się pojawiać sekwencje serio, kiedy kolorystyczny rejwach świateł zamiera, a Bosak opowiada o kryzysowych momentach, robiąc dłuższe pauzy i akcentując istotne frazy. Jan tworzy swoisty demonariusz obojga kochanków, w którym przewija się motyw ucieczki od macierzyństwa, kompleks władczej matki, próbującej uzależnić od siebie córkę i uszczknąć odrobinę z jej potęgi przez zanegowanie kwitnącej kobiecości (jak w opowiadanej bajce o złej królowej i królewnie Śnieżce, z kanoniczną frazą: "lustereczko, powiedz przecie"). Zaskakująco dobrze, przy wzięciu pod uwagę wymogu kondensacji treści w adaptacji, poprowadzono wątek rodzicielki-uzurpatorki, doprowadzającej do całkowitego zawłaszczenia i podporządkowania Olgi. Nieco słabiej, choć dość czytelnie wybrzmiewa motyw przyrodzonego i obezwładniającego lęku przed śmiercią. Ta obawa, jakoby wpisana w egzystencję Olgi, toczy jej umysł w snach (patrz: sen o wykrajaniu mięsa z truchła konia) czy aktualizując się pod postacią omenów.

Niestety, w monodramie zaczynają się zgrzyty. I naraz okazuje się, że proza Wolkersa, mimo jej krwistości, jest niesamowicie trudna do przetłumaczenia na język sceniczny. Powieść Holendra bazuje na subtelnych prześlizgnięciach, porządki zazębiają się, wulgarność przechodzi w sentyment niepostrzeżenie - i vice versa. W monodramie przejścia między poetykami przypominają cwał przez drzwi wahadłowe - jeżeli mówimy o seksie, to mięsiście i zwierzęco, by zaraz potem popaść w żałośliwy spleen. Nie ma w tym winy Bosaka, który dobrze radzi sobie z rolą i nigdy nie popada w nadmiernie patetyczne tony. Nie, aktor sprawnie łagodzi wszystko ironią, niemniej podszytą żalem. Co nie zmienia faktu, że monodram jest topornie poszatkowany.

Podobno liczy się pierwsze i ostatnie wrażenie. Finałowa retrospekcja zapowiada się na mocną scenę. O śmiertelnej chorobie ukochanej Jan mówi prosto, bez ornamentacji. Proste zdania wyrzucane pozornie beznamiętną serią. Wypadające garściami płomiennorude włosy. Trepanacja czaszki. Guz wielkości mydła toaletowego. Obluzowane siekacze, którymi Olga może przeżuwać już tylko galaretowate rachatłukum. I śmierć w jednym z pierwszych dni wiosny. Wreszcie jest przejmująco. Autentycznie. Nagle pojawia się znikąd, jakby przyfastrygowana na siłę, opowieść o rannej mewie, która dojrzała do tego, by dołączyć do swoich dzikich kuzynów. Jan wypuszcza ją na wolność nie bez żalu, w zamian ptak kołuje nad jego głową w geście pożegnania. I właśnie to problem mewy jest problemem przedstawienia. Kiedy zaczyna się rodzić nastrój, zmierzający ku przekonującej pełni - bach! Pojawia się jakaś narracyjna mewa, fajdająca całość. Przez chwilę jest wyraziście i syntetycznie, po chwili robi się mętnie. Przez to spektakl jest nieharmonijny. R o z w o d n i o n y. Słowem, grysik, a nie słodycz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji