Artykuły

Kabaret wrocławski, czyli ostatnie kuszenie księdza Wyprztyka

Obserwujemy, jak narasta tęsknota za wyrazistym projektem, za nowym porządkiem, wielką, wspólną opowieścią - o spektaklu "Pożegnanie jesieni" w reż. Piotra Siekluckiego we Wrocławskim Teatrze Współczesnym pisze Michał Centkowski z Nowej Siły Krytycznej.

Narkotyki, seks, rozpacz, zazdrość, obsesja - oto świat powieści Witkacego. Świat, do którego zaprasza nas Sieklucki i Kireńczuk, zamieszkiwany przez Atanazego, Prepudrecha, Zosię, Helę i całą resztę parszywej zgrai, okazuje się czymś więcej niż portretem indywidualnych degeneracji, osobistych transgresji, maniakalnych uwikłań. Przyglądamy się tyleż efektownym, co pustym i nic nieznaczącym gestom ostatnich bohaterów starego świata.

Cały ten perwersyjny cyrk, barwny karnawał skażony jest poczuciem schyłku i lękiem przed tym niezdefiniowanym nowym porządkiem, który nadchodzi. To poczucie wybrzmiewa dziś dalece silniej niż trzy lata temu, gdy wrocławskie "Pożegnanie jesieni" miało premierę.

W przestrzeni przywodzącej na myśl na zmianę tandetny ogródek piwny i dworcową poczekalnią zjawiają się kolejno mieszkańcy. Scenografię, przypominającą miasteczko Twin Peaks, uzupełnia wanna oraz mały ołtarzyk z Najświętszą Panienką, z dyscyplinującymi atrybutami dawnych transcendencji.

Spektakl otwiera przewrotna scena synchronicznego tańca lubieżnych, odzianych w dresy starców na wózkach inwalidzkich. Oto chór, który będzie nam towarzyszył do końca tej orgiastycznej przygody. W nim też, w całym swym dekonstrukcyjnym potencjale, objawi się wirtuozeria i jadowitość języka Witkacego.

Przyglądamy się solówkom kolejnych aktorów tego wspaniałego kabaretu. Siekluckiemu udało się bowiem odnaleźć swój własny klucz do tekstu Witkiewicza. Dzięki sugestywnej muzyce, świetnie dobranym songom oraz stworzonym wespół z Mikołajem Mikołajczykiem układom choreograficznym, ten nieco surrealistyczny świat zagęszczonych filozoficznych sensów, rozpięty pomiędzy wulgarnym biologizmem i błyskotliwą filozofią dziejów, ożywa na scenie. Historiozofia Witkacego w stylu Folies Bergre? Konfetti, muzyka i światło - ostatecznie: czy można znaleźć właściwszą formę?

Hela Bertz w ujęciu Marty Malikowskiej ma w sobie zarówno coś z fatalnych bohaterek przesyconych perwersyjną erotyką szkiców Schulza (co wspaniale wykorzystał w swej "Judycie" Wojtek Klemm), jak i z brutalnie oczywistej roszczeniowości znudzonej galerianki.

Jędrek Łohoyski w interpretacji Krzysztofa Boczkowskiego miota się nieustannie, rozpaczliwie pożądający Atanazego, otoczony kokainową chmura. Jednak spomiędzy ekstatycznych tyrad o zgubnym wpływie "babskiego" gatunku emanuje lęk i jakiś smutek, dojmująca samotność.

Irena Rybicka w roli Osłabędzkiej szybko zamienia rozpacz po samobójczej śmierci ciężarnej córki Zosi w ideologiczną żarliwość wojowniczki o nowy, wspanialszy świat. W finale wnosi na scenę narodowy sztandar, po drodze wygłaszając chłodno, nad zwłokami córki, monolog o tym, co warto, a czego nie warto nakładać na mordkę, jeśli chce się zachować cerę nie przymierzając "piętnastolatki".

Jest wreszcie przaśny doktor kościoła katolickiego, ksiądz Wyprztyk, o emploi zdradzającym wyraźnie chłopskie pochodzenie. Jego tyleż żarliwa, co ludycznie pojęta religijność nieustannie poddawana jest ciężkim próbom, z których kaznodzieja nie zawsze wychodzi zwycięsko. Są jednak momenty, w których ideologia bierze górę nad wszelką popędliwością, jak choćby przypominająca gombrowiczowskie pojedynki na miny scena pojedynku na imponderabilia z "lewicującym poetą" Sajetanem Tempe (w tej roli Krzysztof Boczkowski).

Wszyscy oni rozdarci, balansują, jak cały ten świat, na krawędzi kiczu, banalności, groteski, pomiędzy tragedią i farsą. Pierwotni, brudni, rubaszni, gargantuiczni, słowem - witkacowscy. Żrą, piją, tańczą i kopulują. Byle tylko zagłuszyć nadchodzący tumult. Rozpad tożsamości, uwikłanie w historię, płeć, język. Bohaterowie "Pożegnania jesieni" tkwią uwięzieni w zdeformowanym świecie skarlałych idei.

Wszystkiemu przygląda się chór (Kuzniar, Abart i Tomaszewski). Jest niczym spacerujący po supermarkecie sędzia Dzida i Prezes Dymek z "Kazimierza i Karoliny" Jana Klaty albo raczej jak niezawodnie zgryźliwi Statler i Waldorf, komentujący z Loży Szyderców poczynania Muppetów.

Witkacy bezlitośnie tropi bankructwo kolejnych instytucji życia społecznego. Demokracja, kultura, rodzina, religia, wreszcie historia wyczerpują się, ich emancypacyjny potencjał okazuje się iluzją. Nie wystarczy już ów chwilowy karnawał, nie wystarczy chwilowe odwrócenie ról - pana i niewolnika, źródło zniewolenia tkwi gdzie indziej.

W tym spektaklu obserwujemy, jak narasta tęsknota za wyrazistym projektem, za nowym porządkiem, wielką, wspólną opowieścią. I ten świat niebezpiecznie przypomina mi świat dzisiejszy.

To dojmujące poczucie schyłku diagnozuje polski teatr coraz wyraźniej. Nadchodzi rewolucja. Pytanie, czy przyniesie ją nam Henryk z gombrowiczowskiego "Ślubu", Edek z mrożkowego "Tanga", czy może bohaterami naszych czasów staną się ci, którzy przyjdą zamknąć kabaret warszawski?

PS.

W trzy lata po premierze, w środku tygodnia, grają "Pożegnanie jesieni", przy pełnej sali, spektakl kończy owacja na stojąco. Albo to najlepszy spektakl w repertuarze Wrocławskiego Teatru Współczesnego... albo coś jest na rzeczy z tą rewolucją.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji