Artykuły

Łatka Pszoniaka

Dwadzieścia parę lat temu Wojciech Pszoniak, grając Chlestakowa w "Rewizo­rze", na rozkołysanej huśtawce wzlatywał nad scenę Narodowego i w jakimś niemal ekstaty­cznym porywie plótł arcyłgarstwa o sobie samym i Petersburgu. Huśtawka, wstawiona przez Ada­ma Hanuszkiewicza do komedii Gogola, przyda­wała spektaklowi lekkości, podkreślała finezję do­wcipu i aktorski polot. Był to jeden z najlepiej trafionych pomysłów reżysera, bardziej funkcjo­nalny niż sławna drabina w "Kordianie" i hondy w "Balladynie". Czasy się zmieniły. Reżyserskie pomy­sły z epoki średniego Hanuszkiewicza nie są obec­nie - jakby powiedział Fredrowski Orgon - a la mode, Pszoniak zaś gra dzisiaj nie Chlestakowa, lecz Łatkę. Oglądając go w tej roli ma się jednak wrażenie, że wciąż - jak dawniej w Narodowym, tak teraz w Polskim - wzlatuje ponad scenę, choć już bez huśtawki, za to w przyciężkawej scenerii (Łucja Kossakowska) oberży. Utrzymana w brunatnoszarej gamie kolorystycznej, bardziej - zda­wać by się mogło - stosowna jako tło działań ojca Grandet niż bohaterów komedii Fredry, tu na za­sadzie kontrastu nawet uwydatnia lekkość mae­strii Pszoniaka.

W warszawskim przedstawieniu "Dożywocia" reżyserowanym przez Andrzeja Łapickiego, Łatka wychodzi z kanału orkiestrowego. W konwencjo­nalnym języku teatru zazwyczaj oznacza to, że bohater jest jednym z nas, widzów. W przedsta­wieniu Teatru Polskiego nie należy informacji tej przeceniać.

Od lwowskiej prapremiery "Dożywocia" w 1835 roku dostrzegano w sztuce Fredry problemy charakterystyczne dla przełomu epok. Mówiło się więc o schodzeniu z areny dziejów etosu szlachec­kiego i wkraczaniu na nią ideologii drobnomieszczańskiej, której uosobieniem miał być lichwiarz Łatka, o obumieraniu postaw romantycznych i prapoczątkach czegoś, co w przyszłości miało za­owocować pozytywistycznym szacunkiem dla pie­niądza. Pisano, że Fredro od czasów "Pana Geldhaba" "miał na pieńku z młodą burżuazją czapkującą jeszcze magnatom" i że "Dożywociem" nie poprawił sobie stosunków. Kryły się za tym wszystkim - rzecz jasna - racje ideologa.

Rafał Węgrzyniak w programie teatralnym "Do­żywocia" cytuje opinię Jana Kotta, któremu Łatka Jacka Woszczerowicza z przedstawienia granego w Łodzi tuż po wojnie przypominał "szmuglerów warszawskich, co dorobili się na handlu z gettem, a potem sprzedawali złoto, mareczki i walutę na placu Napoleona". Oczywiście dziś również można się wpatrywać w "Dożywocie" jak w zwierciadło ży­cia, naszego życia połowy lat dziewięćdziesiątych. Jeśli jednak chcemy koniecznie ujrzeć w lustrze sztuki obrazki skądinąd nam dobrze znane, to zamiast kupować bilet do Teatru Polskiego, lepiej poczekajmy na telewizyjne, bądź kinowe wznowie­nie "Ziemi obiecanej" Andrzeja Wajdy.

Poprzednicy Pszoniaka dolepiali sobie "krogulcze nosy", zakładali peruki zmierzwionych włosów i charakteryzowali twarze, starając się nadać im wygląd odrażający. Tadeusz Łomnicki, który, gra­jąc Łatkę w warszawskim Teatrze Współczesnym, w pewnym sensie komentował tę tradycję, ukazał jak ważnym jej elementem było budzenie w widzu odrazy. Bohater "Dożywocia" był w tej tradycji ty­pem zdecydowanie abominacyjnym.

Łatka, który w Teatrze Polskim wychodzi z ka­nału orkiestrowego, jest człowiekiem jakby zaże­nowanym, wyłaniającym się z jakiegoś ciemnego zakamarka, gdzie wszystko łatwo ukryć, wstyd także. Jeszcze kilka stopni i znajdzie się na scenie. By dodać sobie animuszu przyspiesza kroku i pró­buje się uśmiechnąć. Jest to ten moment, w któ­rym człowiekowi się wydaje, że ma nogi z ołowiu i o dwie ręce za dużo. I nagle złota frędzla z wolna podnoszącej się kurtyny. Aktor otrzymuje rekwi­zyt, ogrywa go. Lichwiarz dotyka frędzli badaw­czo, niczym handlarz sprawdzający zębem, czy moneta nie fałszywa. I wszystko to zarysowane leciutko, jakby piórkiem.

Gdzie tam Łatce Pszoniaka do Molierowskiego Harpagona, z którym tylekroć go kojarzono, gdzie mu tam do ojca Grandet, gdzie mu do tych sprze­dających "złoto, mareczki i walutę". Oni działali i działają nadal pewni swego, on robi - widać to wyraźnie - dobrą minę do złej gry. Ma świadomość tej gry. I to właśnie jest tu najistotniejsze: gra aktora o zaistnienie na scenie i Łatki o przetrwa­nie, o własną egzystencję. Ten lichwiarz nie jest odrażający, bywa śmieszny, częściej żałosny. Tak, to prawda, że matactwami wszedł w posiadanie dożywotniej renty Birbanckiego, ale tu jego niecny czyn bardziej wydaje się skutkiem marnej kondy­cji człowieka niż jakiegoś tkwiącego w nim immanentnego zła. A kiedy się zorientuje, że interes z dożywociem jest ryzykowny i będzie się chciał zeń wycofać, wówczas się okaże, że wpadł w potrzask. Przegrywa.

Kilkanaście lat temu na małej scenie warsza­wskiego Teatru Powszechnego Wojciech Pszoniak grał Papkina w pamiętnej "Zemście" Zygmunta Hubnera. W jego interpretacji łgarz i fanfaron, żołnierz samochwał i fircyk zmienił się w żałosne­go człowieczka, któremu tchórzostwo i blaga słu­żyły za barwy ochronne. W tamtym przedstawie­niu Papkin stawał się niemal ofiarą Cześnika, trzymającego go właściwie w nieustannym szan­tażu. Łatka znalazł się w sytuacji dość podobnej. Jest uzależniony od Birbanckiego, który, trwoniąc zdrowie w hulaszczym trybie życia, przyspiesza kres dożywocia. Niestety, Birbancki Dariusza Bi­skupskiego wydaje się być birbantem z imienia, a nie z czynu i trudno uwierzyć, że potrafi usta umoczyć w kieliszku. To bardziej kandydat na rogacza niż ten, który rogi miałby przyprawiać. Przy tak zarysowanym Birbanckim lęk Łatki o własną przyszłość jest mało zasadny i byłby pew­nie zaiste bezprzedmiotowy, gdyby nie Twardosz Ignacego Gogolewskiego, lichwiarz rzeczywiście twardy, przebiegły i bezwzględny. Gogolewski, tworząc sceniczny wizerunek Twar­dosza, świadomie ograniczył paletę aktorskich środków wyrazu. Niemal kamienna twarz, osz­czędny ruch i gest to kontrapunkt rozwibrowane­go Łatki w ułamku chwili połykającego całą szerokość sceny, przeskakującego schody, by jak naj­szybciej znaleźć się na górze i wręcz spadającego z nich w jakimś ekwilibrystycznym ślizgu, Łatki uśmiechniętego od ucha do ucha i smutnego clow­na, Łatki chytrusa i łatki prostaczka. Twardosz Gogolewskiego to rodzaj refleksji poświęconej nie­powodzeniom przegrywającego lichwiarza i wnio­sek wyciągnięty z gry Pszoniaka-Łatki. W przed­stawieniu tym tylko Twardosz jest "grze tej przy­tomny".

Spieranie się o tak zwany fredrowski styl na przykładzie "Dożywocia" wydaje się mało celowe nie tylko dlatego, że na dobrą sprawę nikt dziś nie wie, co o tym stylu miałoby stanowić, ale również z tego powodu, że gdy Birbancki jest jedynie tytularnym birbantem, każda interpretacja Łatki musi być zawieszona w próżni, a komedia staje się mało zabawna i wrażenia tego nie są w stanie poprawić śmieszne epizody z Rózią Ewy Konstancji Bułhak czy Michałem Legeną Damiana Damięckiego, ani Wiesław Gołas jako Oberżysta, ani finał z ulatują­cym w górę balonem, na którego bani wypisano: "Dożywocie".

Zapewne można temu spektaklowi przypiąć pa­rę łatek. Liczy się Łatka Pszoniaka. Odkrywa on przed nami (nie po raz pierwszy) innego Fredrę, chciałoby się powiedzieć - odideologizowanego. Al­bo inaczej: odkrywa w komediach Fredry sensy, których nie niesie tradycja. W jego interpretacjach klasyczny typ blagiera, żołnierza samochwały, czy też lichwiarza przemienia się w człowieka mizer­nej kondycji, uwikłanego w grę o życie, które - jak dowodzi Pszoniak - bywa teatrem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji