Artykuły

Morale świata Łatki `96

Powodzenie inscenizacji "Dożywocia" Aleksan­dra Fredry zawsze zale­ży od postaci Łatki. Dlatego reżyserzy powierzali tę rolę najwybitniejszym aktorom: Ludwikowi Solskiemu, Jacko­wi Woszczerowiczowi, Gusta­wowi Holoubkowi, Tadeuszo­wi Łomnickiemu, że wymie­nię tylko kilku. Andrzej Ła­picki, wielki znawca Fredry (chyba największy wśród re­żyserów) i nieustający admirator pisarza wybrał Wojciecha Pszoniaka do swojej inscenizacji "Dożywocia" w Teatrze Polskim. Scenografię reżyser powierzył Łucji Kossakow­skiej, a opracowanie muzycz­ne jest dziełem Wita Zawirskiego.

Przed obejrzeniem spektaklu byłam przekonana, że wystawia się tę komedię Fredry głównie dla Pszoniaka. Tak przynajmniej jest w tradycji in­scenizacji "Dożywocia", że gra się je głównie dla aktorskiego popisu odtwórcy postaci Łatki. Jednak po premierze wprowa­dzam korektę: otóż nie tylko dla Łatki wystawiono ten spek­takl w Polskim, ale przede wszystkim dla wygrania aspek­tu współczesności, dzisiejszości. Oczywiście, przy pomocy Łatki. Łatki współczesnego, dzisiejszego. Takim bowiem postrzega go reżyser i takim widzi go Wojciech Pszoniak.

Już od pierwszej chwili poja­wienia się, stojąc na prosce­nium przy zapadniętej jeszcze kurtynie, Pszoniak - jednym krótkim, acz znaczącym ge­stem - określa swego bohatera, co zarazem można uznać za przesłanie spektaklu. Oto Łat­ka ujmuje w dłoń materię kur­tyny. I to nie dlatego, by zainte­resowała go estetycznie. Nie. Na to jest zbyt prymitywny. On po prostu sprawdza gatunek materiału i przelicza to na pie­niądze, po czym z dezaprobatą potrząsa głową, jakby chciał powiedzieć: czy to nie szkoda pieniędzy na kurtynę, która i tak przecież prawie przez cały spektakl tkwi gdzieś w górze niewidoczna. To zwyczajne marnotrawstwo. Zatem: rzecz będzie o pieniądzach, a właści­wie o tym, jak potrafią zawład­nąć człowiekiem. Bez względu na epokę.

Łatka Pszoniaka nie jest szczwanym przebiegłym li­sem, który z zimnym dystan­sem podchodzi do wydarzeń jak np. Twardosz o nierucho­mej twarzy (świetna rola Ignacego Gogolewskiego). Owszem, to sknera i chytrus na pieniądze. Uwielbia je groma­dzić. Ale przy tym jest za głupi, za bardzo poddający się emocji wynikającej z jego krewkiego temperamentu i zbyt pochop­nie podejmujący decyzję, by wygrywać takie transakcje jak korzyści płynące z odkupienia dożywocia. Przegrywa. Sam staje się ofiarą utkanej przez siebie sytuacji. Łatka w wyko­naniu Pszoniaka ma w sobie wymiar prawdziwie ludzki, co sprawia, iż mimo tych wszyst­kich matactw i niemal zaprze­dania duszy złotemu cielcowi, budzi jednak w nas współczu­cie dla siebie. Zwłaszcza gdy przegrywa. Wojciech Pszoniak brawurowo poprowadził rolę. W tym nerwowym, drobnym kroczku, którym biega po sce­nie, w tym podciąganiu spodni nieustającym, pełnym niecier­pliwości geście, w tym szybkim, w pośpiechu wyrzuca­nym z siebie potoku słów, w tej dynamice i niezwykłej ruchli­wości drobnej sylwetki, w tym kornym ukłonie, gdy o coś pro­si, w tym dwojeniu się i troje­niu się, w tej ekspresji mimiki - jest człowiekiem z krwi i kości. I nie zawsze śmieszny, bo w swojej śmieszności czasem wręcz tragiczny. No i współ­czesny (ten kolczyk w uchu "przyniesiony" spoza rzeczy­wistości teatru). Wspaniała, doskonała rola.

Ów ludzki wymiar postaci otrzymujemy też w roli Orgona granego świetnie przez Bogdana Baera. Choć "sprze­daje" córkę za długi, to prze­cież jakoś go rozgrzeszamy, wszak sam najbardziej doświadcza owej niesprawiedli­wości, gdy trzeba wybierać między sumieniem a pie­niędzmi. Znakomicie, wiary­godnie, z poczuciem humoru, ale dyskretnym, poprowadzi­ła rolę Rózi młoda aktorka, ubiegłoroczna absolwentka szkoły teatralnej Ewa Kon­stancja Bułhak. To jej pierwsza duża rola. I jakże udana. Ko­niecznie trzeba tu też wymie­nić Damiana Damięckiego, który ze swej niewielkiej roli zrobił cacko pełne nieprzepartego komizmu. Ogromnie uro­kliwa postać, mimo że paskud­nie zapijaczona. Bardzo zabaw­ny i bardzo charakterystyczny w epizodzie jest również Wie­sław Gołas.

Żałuję, że równie entuzja­stycznie nie mogę napisać o Birbanckim granym przez przystojnego Dariusza Bi­skupskiego (sprawia wrażenie nieco zagubionego) czy o dok­torze Hugo w wykonaniu Wieńczysława Glińskiego (słyszałam, że aktor mówi, ale już o wiele trudniej było mi zrozumieć co mówi).

"Dożywocie" Andrzeja Ła­pickiego w swoim klimacie i wymowie bliższe jest raczej narodowej dramie aniżeli ty­powej komedii, satyrze. To rzecz o moralności świata Łat­ki. Antenata współczesnych Łatek, których spotykamy dziś niemało. Gonitwa za "szma­lem" istniała w epoce rodzącego się kapitalizmu w Galicji czasów Fredry i istnieje dzisiaj w epoce naszego, swojskiego, siermiężnego kapitalizmu. Go­nitwa aż do zatracenia duszy, sumienia, godności ludzkiej, wszystkich wartości. Gonitwa aż do utraty tchu. Okazuje się, że Fredro był swoistym wieszczem. Gdyby przyszło mu żyć w dzisiejszej epoce, teatry nie musiałyby wygrywać naszej współczesnej rzeczywistości na klasycznych instrumentach.

I jeszcze jedno. Patrzyłam na wypełnioną po brzegi widow­nię Teatru Polskiego: znane twarze, szacowne nazwiska. Już nie pamiętam, kiedy tak było. Powiało klimatem praw­dziwego teatru. Żywego te­atru. Nareszcie, po tylu latach, znowu chodzi się do Polskie­go. Albo inaczej: Teatr Polski powrócił z "niebytu". Za ten powrót dziękujemy, panie dy­rektorze Łapicki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji