Wojciech Pszoniak i reszta
No, proszę: Andrzej Łapicki udowodnił, że da się wskrzesić Fredrowskie "Dożywocie", uczynić je czytelnym i aktualnym spektaklem - i to nawet w warszawskim Teatrze Polskim, który jeszcze do niedawna przypominał gabinet figur woskowych. Żeby jednak zrobić tętniące życiem przedstawienie, trzeba mieć nań - bagatela! - pomysł. Pomysł dyrektora i reżysera w jednej osobie to Wojciech Pszoniak w roli Łatki.
Tego znanego i cenionego aktora częściej ostatnio można było oglądać na scenach francuskich i angielskich niż polskich. Powrót na warszawskie deski okazał się próbą sił zarówno dla Pszoniaka, jak i dla tzw. środowiska teatralnego, którego przedstawiciele wyjątkowo reprezentatywnie pojawili się na sobotniej premierze. Koledzy - zarówno ci, którzy partnerowali mu na scenie, jak i ci usadowieni w fotelach widowni - mieli wspaniałą okazję podpatrzenia znakomitego warsztatu europejskiego (Barba powiedziałby: eurazjatyckiego) aktora.
W przeciwieństwie do utrzymującej się już od kilku sezonów tendencji wśród polskich artystów sceny aktor europejski jest w swoim zawodzie profesjonalistą, który nie stara się za wszelką cenę przypodobać widzom. Aktor europejski daje im o wiele więcej: wiarygodność kreowanej postaci i sceniczną prawdę. Dość paskudną postać lichwiarza Łatki grali najwybitniejsi polscy aktorzy: Jan Królikowski, Wincenty Rapacki (ojciec), Ludwik Solski czy Tadeusz Łomnicki. Wszyscy oni deformowali sobie twarze: a to doklejanymi krogulczymi nosami, a to wyostrzającym rysy makijażem, a to szpetnymi perukami. Wojciech Pszoniak do roli Łatki wniósł własną, niczym nie zniekształconą sylwetkę i twarz. Nawet całkiem prywatny kolczyk aktora nadal znajomo pobłyskiwał mu w uchu. Ów prosty zabieg okazał się kluczem otwierającym kolejne zamki do wnętrza postaci.
Łatka w wykonaniu Pszoniaka jest kimś dobrze nam znanym. Tacy właśnie wszędobylscy, ruchliwi zapobiegliwcy łapią nas pod bankiem, proponując odkupienie świadectw udziałowych, albo wiozą nas swoją taksówką, która ni z tego ni z owego nalicza nam sześciokrotną taryfę. Grana przez Pszoniaka postać to lichwiarz na wskroś współczesny.
Swoje słynne powiedzonko: "A bodajby ci nóżka spuchła!" rzuca jakoś... mimochodem, że nie irytuje nas ono tak, jak w lekturze. Do tego jeszcze - rzecz absolutnie nie do wiary - Pszoniak jędrnej rymowanej (staro)polszczyźnie Fredry potrafił swoją interpretacją nadać potoczystość współczesnego języka!
Rola Łatki w wykonaniu Wojciecha Pszoniaka zdystansowała o kilka długości wszystkie pozostałe. Właściwie tylko grany przez Ignacego Gogolewskiego Twardosz, ze swoim karawaniarsko-gangsterskim fasonem i nieprzeniknioną twarzą-maską pokerzysty, stworzył na scenie jakiś określony typ postaci. Reszta zespołu grała, jak umiała, markując mniej lub bardziej poprawnie zaledwie znaki postaci.
W tym wszystkim najsmutniejsze było to, że brawa otrzymywały zarówno tanie grepsy pod publiczkę, jak i pełnokrwista rola Pszoniaka, który jako jedyny pokazał na scenie prawdziwego człowieka. Takiego, jakim on jest - nie upozowanego, ze wszystkimi niedoskonałościami i wadami charakteru, choćby nawet godnymi potępienia. A wszystko bez karykaturalnej szarży. Powściągliwość tym godniejsza pochwały, że wykonawca miał w swoim życiu zawodowym epizod kabaretowo-estradowy, co w znakomitej większości znanych mi przypadków odciska trwałe piętno na późniejszym życiu artystycznym aktora. Właściwie pułapkę tę w Polsce udało się obejść jedynie Gajosowi.
Pszoniak też, bynajmniej, nie stara się usprawiedliwiać tego niegodziwca Łatki. Potrafi wszakże doskonale unaocznić, że i tacy ludzie zamieszkują naszą ziemię. I że jedyną radością (?) ich życia jest prowadząca do samoudręczenia obsesja pomnażania pieniędzy. Aktor poprowadził swą postać w sposób finezyjnie lekki, żebyśmy ani na chwilę nie zapomnieli, że mamy do czynienia z komedią. Myślałem, że po Wierchowieńskim w "Biesach" Wojciech Pszoniak niczym mnie już w teatrze nie zaskoczy.