Gołe życie
Kogo może dziś gorszyć "Korowód" Artura Schnitzlera? Chyba tylko świętoszków i hipokrytów obyczajowych wszelkiej maści, którzy niemal wiek temu (kiedy w latach 1896-97 wiedeński autor pisał swoją sztukę) jak i wcześniej czy później udawali, że razi ich każda głośna wzmianka o płci oraz erotyzmie. Albowiem cichaczem świntuszyli zdrowo (choro?) w myślach, mowie i uczynkach. Co, oczywiście, przynależy już do stwierdzeń banalnych. Zwłaszcza po kolejnych, w naszych dziejach, wybuchach najrozmaitszych buntów wyzwoleńczo-seksualnych. Ale Schnitzler to przecież człowiek innej epoki, przyjaciel i entuzjasta Zygmunta Freuda, sam zresztą praktykujący lekarz psychiatra. I dość poczytny prozaik oraz wzięty dramaturg. Przynajmniej w okresie młodości literackiej z czasów c. k. Austrii.
Więc pisywał ów medyk, a zarazem literat w jednej osobie, ckliwe melodramaty i frywolne, niekiedy pełne pikanterii sztuki sceniczne, bulwersujące statecznych mieszczuchów oraz górne warstwy społeczne monarchii Habsburgów. Sztuki niemiłe uszom i oczom nadętych pruderią osobników, którzy pustosłowiem miłości okrywali zawsze (i okrywają) jak wzniosłym sztandarem, nagi popęd erotyczny, choć publicznie ciskają na niego same gromy.
Stąd Schnitzler znalazł się raptem w gronie pisarzy skandalistów. Obecnie jednak pozostaje w cieniu zapomnienia wraz ze swymi "Miłostkami" (1895), "Anatolem" (1893), "Porucznikiem Gustlem" (1901), czy m.in. "Korowodem". Ten ostatni utwór nazywa A. Nicoll, nie bez pewnej słuszności "kartkami z dziennika lekarza" na tle studium chorobowego płci. Co mogłoby, na pierwszy rzut oka, odpychać widza i słuchacza niby-naukową zawartością pod mało zachęcającym szyldem. Bo też konstrukcja dramatu - a właściwie komedii - przypomina swoistą kartotekę lekarską, lecz jednocześnie rozwijając tytułowy ("Reigen") taniec wkoło, czyli sceniczny korowód odartego z jakichkolwiek osłonek poetyckich seksu, tchnie satyrą obyczajową. Miejscami celną i pełną podtekstów ku radości współczesnego inscenizatora, miejscami przecież wyraźnie miałką w doborze środków wyrazu artystycznego. Po prostu satyrą zbyt pogrubioną.
Jakież zatem ponęty skłoniły Mieczysława Grąbkę - przewrotnie dowcipnego inscenizatora pamiętnych "Zwierzeń clowna" H. Bolla - do sięgnięcia po "Korowód" (w tłum. Marii Kureckiej), aby tę sztukę wystawić na scenie TEATRU KAMERALNEGO im. H. Modrzejewskiej? Myślę, że wśród tych ponęt, oprócz nie przebrzmiało-przebrzmiałej mody na goliznę (tym razem uzasadnionej niemal w każdym obrazie scenariusza!) wymienić by jeszcze można wspomniane podteksty natury egzystencjalnej, jak choćby prawo do niezafałszowanego spojrzenia na rolę biologizmu w życiu ludzkim oraz chęć wyszydzenia zakłamanej frazeologii miłosnej przysłaniającej ,,łóżkowe cele" niezależnie od społecznej pozycji korowodowych właścicieli (czy użytkowników) tego, przysłowiowego placu boju w walce płci.
Rzecz jasna, nie mamy tu do czynienia z żadnymi rewelacjami. Ani od strony treściowej (któraś tam woda po kisielu - Freudzie) ani od strony formalnej - mimo że akurat w tej warstwie znaczeń spektakl Grąbki nabiera rumieńców scenicznych i tworzy, wraz z dwupoziomową zabudową scenograficzną Janusza Wrzesińskiego, filuterną oprawą muzyczną Ewy Korneckiej a wreszcie doborową obsadą aktorską, specyficzny charakter zabawy teatralnej. Sprawnej warsztatowo oraz figlarno-sarkastycznej. Niekiedy nawet dającej odbiorcy więcej do myślenia, niż faktyczny ładunek myślowy całej komedyjki - zamienionej przez inscenizację w pewnego rodzaju parodię operetkowo-skeczową spod znaku "Dekameronów" każdej epoki.
Więc prześmiewczo zmrużone oko reżysera pozwala współgrać przedmiotom i rekwizytom widowiska z wyobraźnią widza, przeważnie unikając stawiania natrętnych kropek "nad i" w sytuacjach erotycznych zbliżeń na scenie; a trzeba dodać, że tymi zbliżeniami wypełniony jest cały spektakl. Może nawet przesadnie. Szczególnie z pozycji i odczuć człowieka wrażliwego na wdzięki oraz żarciki teatralne w dobrym stylu i guście, jednakże do określonej granicy, za którą czai się znużenie (i zniecierpliwienie) wtórnością nazbyt lekarskiego podglądu pacjentów ze strony autora - i coraz mniej zaskakującymi pointami scenicznych niespodzianek ze strony inscenizatora.
Przyjmując te kryteria - zabawa w "Korowód" nie wydaje się aż tak szampańska, jakby należało oczekiwać, pomimo udziału w niej takich artystów, jak Elżbieta Karkoszka, Andrzej Buszewicz, Beata Paluch, Jacek Romanowski, Agnieszka Mandat, Wiktor Sadecki, Anna Dymna, Jerzy Stuhr, Ewa Ciepiela (wymiennie z Teresą Budzisz-Krzyżanowską), Kazimierz Witkiewicz i Margita Dukiet. Podaję tu obsadę zgodnie z kolejnością nie tylko na afiszu, lecz także w charakterystycznym dla dramaturgicznych powiązań układzie par, z których do następnego - podczas akcji - tańca płci przechodzi jeden (jedna) z partnerów. Przy czym rozpoczynająca korowód Dziwka w intymnej scence ze zwykłym żołnierzem na schodach pod bulwarem, kończy przedstawienie w łóżku wstawionym do poddaszowej izdebki, czyli na symbolicznym szczycie nizin, w towarzystwie wyższego oficera i do tego hrabiego. Co zamyka, jak uniwersalistyczną klamrą - bez ograniczeń barierami społecznymi czy intelektualnymi - przesłanie sztuki i jej odbicie z krzywego zwierciadła na scenie.
W sumie: najzabawniejszy teatralnie widzi mi się ów "Korowód" od strony inscenizacyjnej, gdzie pomysły Mieczysława Grąbki zgrabnie wspomagał dowcip scenograficzny i przekornie głośna muzyka Straussowskich walców. Nazwiska aktorów - jak niejednokrotnie się okazuje - same jeszcze nie zagrają na najwyższym poziomie. W tym spektaklu nie wszystkim znakomitościom Starego Teatru udało się utrzymać wysokie, artystyczne "C", do czego nas przez długie lata przyzwyczajali, ale też i nie przydarzyły się znaczniejsze potknięcia obniżające solidną normę profesjonalną.
Najlepiej w stylu c. k. dramaturgii Schnitzlera i pastiszowych tonach reżyserii Grabki zaprezentował się Kazimierz Witkiewicz (Hrabia) a także Andrzej Buszewicz (Żołnierz) i Elżbieta Karkoszka (Dziwka). Wcale interesująco rozgrywali kompleksy seksualne wedle teorii psychoanalizy, naiwność i wyrachowanie w trójkącie: Jacek Romanowski (Panicz), Beata Paluch (Pokojówka uwiedziona przez Żołnierza) i Agnieszka Mandat (Młoda Mężatka zdradzająca Wiktora Sadeckiego jako nieco sztywnego Męża i kochanka Słodkiej Dziewuszki, czyli Anny Dymnej już mało dziewuszkowate, za to obnażającej małość - nie cielesną! - lubieżnego i oślizłego Poety). Tenże Poeta (Jerzy Stuhr) ocieplał - jako któryś tam z listy "lokatorów" łoża Aktorki (Ewy Ciepieli) miejsce dla hrabiego w mundurze huzarskim (Kazimierza Witkiewicza) - widocznie jednak miejsce nie na tyle gorące, by powstrzymać krzepkiego, starszego pana przed zamianą pulchności szczodrej artystki na wyzywającą wulgarność dziwki. Wprawdzie w oszołomieniu alkoholowym, ale jednak...
No i to byłoby wszystko, lub prawie wszystko, co było teatralnie żartobliwe, śmieszne albo mniej rozbawiające i czasem nudnawe, acz także zaprawione tu i ówdzie szczyptą pouczeń na temat gołego życia. Niby relaksowo, chociaż z domieszką artystycznego niedosytu. Przynajmniej dla mnie...